Premiera tygodnia – „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości”: Zack w Krainie Czarów

Zackowi Snyderowi wydaje się, że jest współczesnym Homerem, a kręcone przez niego superbohaterskie filmy to dzieła na miarę „Iliady”. Traktuje swoich bohaterów jak bogów i herosów, zaopatruje ich w boskie cnoty i ludzkie przywary, konfrontuje z przeznaczeniem, doprowadza do konfliktów wartości, a przy tym tworzy mit, który ma objaśniać świat nie tyle ten realny, co fantastyczny – składający się na komiksowe uniwersum. Zapomniał jednak, że Homer nie tylko kreował sztuczne światy, ale potrafił o nich zajmująco i przekonująco opowiadać.

„Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” został zaopatrzony w tropy pochodzące z prozy Lewisa Carrolla. Mały Bruce Wayne wybiegając z pogrzebu swoich rodziców, wpada do groty wypełnionej nietoperzami, dokładnie tak, jak Alicja trafiła do króliczej nory. Pojawia się nawet postać królika odmierzającego czas – wcielił się w nią Lex Luthor, wprost nawiązując do powieści o Krainie Czarów. Można byłoby to wziąć za znaczące mrugnięcie okiem – znak od twórcy, by nie brać na poważnie kreowanej przez niego rzeczywistości i opowiadanych wydarzeń. Snyder bardziej od Carrolla przypomina jednak oczarowaną niesamowitym światem Wonderlandu Alicję, która zanurzyła się w nierealnym świecie i zmyślenie wzięła za prawdę. Snyder jest twórcą uwielbiającym patos, a opowieści o superbohaterach traktuje śmiertelnie poważnie, jakby rzeczywiście miały one coś wspólnego z nieśmiertelnymi epopejami o antycznych półbogach. Nie inaczej jest w jego najnowszym filmie. Bohaterowie nie rozmawiają ze sobą, lecz wypowiadają sentencje, które można byłoby oprawić w ramkę i powiesić nad łóżkiem egzaltowanej nastolatki. Nie chodzą, a kroczą, choć po prawdzie częściej latają, co nie odbiera im ani cala dostojności. Są bardziej monumentalni niż budowane na ich cześć posągi. „Batman v Superman” jest nadymającym się cyfrowym balonem, z którego chciałoby się z przyjemnością spuścić powietrze.

Snyder jest wyraźnie zafascynowany kreowanym przez siebie światem. Bawi się zabaweczkami dostarczonymi mu przez speców od efektów specjalnych. To oczywiście nie tylko problem tego twórcy. Cały współczesny Hollywood jest zapatrzony w cyfrowe możliwości, które zamiast urealniać pokazywane wydarzenia, coraz częściej wskazują na ich sztuczność. Gdy na ekranie wszystko pulsuje komputerowymi wybuchami, wielkie budynki walą się, kosmiczne statki latają i skrzą się cyfrowym blaskiem, nic nie jest w stanie nas zachwycić i zaskoczyć. W świecie nieskończonych możliwości jakakolwiek wizualna atrakcja przestaje mieć znaczenie. Filmowa rzeczywistość okazuje się pusta, sztuczna nie za sprawą swojej fantastyczności, ale efekciarstwa ciągłych wybuchów, błyszczącego designu, wygładzonych kostiumów, niekończących się błysków, laserów i świateł.

Tę marność cyfrowych blockbusterów, jak chyba żaden film dotąd, obnażył właśnie „Batman v Superman”. Mimo niekończącej się procesji atrakcji, efektów i wybuchów historia konfliktu dwóch bohaterów zwyczajnie nudzi. Powierzchnia przesłoniła głębię. Wizualność do reszty pochłonęła słowo, które jest podstawą każdej dobrej historii. Fabuła przez dobre dwie godziny (cały film trwa rozwlekłe dwie i pół) powoli drepcze w miejscu, przygotowując widzów na ostateczny pojedynek, który, jak się ostatecznie okazuje, wcale nie jest taki ostateczny. Dysponującemu tak długim metrażem Synderowi zabrakło czasu, by przekonująco wyjaśnić źródło konfliktu między bohaterami. Coś niby każdy z nich ma za uszami, przecież to tylko ludzie… oh, wait! No tak, Superman jest przybyszem z kosmosu, ale widocznie oni też posiadają swoje słabostki. Reżyser z jednej strony stara się nas przekonać, że ci superbohaterowie nie są wcale tacy super, ale z drugiej ich usprawiedliwia i wskazuje na zawiązany wokół nich spisek.

Trzeba sprawiedliwie zauważyć, że film posiada także dobre strony. Najciekawszymi fragmentami są te poświęcone medialnej debacie na temat społecznej recepcji postaci superbohaterów – a szczególnie nieludzkiego Supermana. W tych momentach Snyder stawia ciekawe pytania, które faktycznie powinny pojawić się w społeczeństwie Metropolis, jakby było rzeczywistym miastem. Dzięki temu opowiadana historia posiadła większy realizm, została poparta ciekawymi i prawdopodobnymi obserwacjami socjologicznymi i filozoficznymi. Rozważane problemy nie brzmią głupio nawet, gdy zechce się je przyłożyć do zjawisk wziętych ze świata realnego: czy wybitne jednostki mogą sobie pozwolić na więcej? Kto i jakim prawem może oceniać osoby, które wybrały prywatność ponad misję publiczną? Jakie koszta można ponieść dla lepszej sprawy?

To tyle jeśli chodzi o pozytywy, negatywów jest niestety o wiele więcej. Stwierdzam to z żalem, bo po hejcie, jaki zapanował wokół tego tytułu, bardzo chciałem, by film mi się spodobał. Niestety tak się nie stało. Litanię wykroczeń można byłoby ciągnąć długo. Rozpocząć ją należy od wspomnianego nieznośnego patosu podbijanego pompatyczną muzyką Hansa Zimmera. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego wśród kinomanów zapanowała żałoba, gdy kompozytor zapowiedział, że zamierza zaprzestać tworzenia muzyki do filmów superbohaterskich. Kolejnym przewinieniem jest nieumiarkowanie wizualne i fabularne. Film zamieniający się w komputerową animację wydaje się być jedynie przydługim wstępem do kolejnych, zaplanowanych już produkcji. Bez narracyjnego uzasadnienia pojawiają się w nim bohaterowie po to jedynie, by zapowiedzieć nadchodzące blockbustery. To nienasycenie odbiło się na jakości. Ci, którzy mają do odegrania w opowiadanej historii nieco większą rolę, wypadli niezwykle płasko. Być może fani komiksów nie mieli z tym problemu, ale ja nie otrzymałem odpowiedzi na pytanie, skąd wziął się tajemniczy Lex Luthor, dlaczego tak nie lubi Supermana, jakim cudem udaje mu się stworzyć Doomsdaya i co w tym całym galimatiasie robi Wonder Woman. Jessie Eisenberg dwoił się i troił, by wydobyć ze swojej postaci coś intrygującego, ale poległ pod naporem nieuzasadnionej tajemniczości. Równie nieprzekonująco wypadł Ben Affleck, którego Batman miał być postacią mniej kryształową, a bardziej ludzką, która ostatecznie wypadła nijako – wydaje się być jakby niedokończona, utkwiona gdzieś między wcześniejszymi wcieleniami Batmana, a próbą nadania mu nowej charakterystyki. Nie wspominam nawet o logicznych nieścisłościach i scenariuszowych uproszczeniach, których nie brakuje.

Nie boję się spoilować i streszczać fabuły, bo tych, którzy widzieli zwiastun, nie czeka już nic zaskakującego. Ostatecznie można byłoby poprzestać na obejrzeniu trailera – wyszłoby i taniej, i szybciej. „Batman v Superman” sprawia wrażenie filmu, którego nikt nie chciał, ale musiał powstać, by połączyć „Człowieka ze stali” z przygotowywanymi filmami o członkach Justice League: Wonder Woman, Aquamanie, Flashu i Cyborgu. Jedyną autonomiczną wartością tego filmu jest wspomniana warstwa społeczno-filozoficzna, która jednak została skwapliwie zalana magmą mroku i patosu oraz odrealniającego, komiksowego klimatu tłumiącego jakąkolwiek poważniejszą refleksję. Wyobraziłem sobie alternatywną wersję tej historii, w której clue nie byłaby wojna z gigantycznym pokrakiem z innej planety, ale walka o dobre imię niesłusznie znienawidzonych przez społeczeństwo superbohaterów. Ale być może zbyt wiele wymagam od chłopca, który wpadł do Krainy Czarów rządzonej przez logikę piętrzących się atrakcji i komercyjnego nieumiarkowania.