Premiera tygodnia – „Avengers: Koniec gry”: Powrót do przeszłości

Dobiegła końca być może najważniejsza filmowa saga współczesnego kina. Z bohaterami „Avengers” spotkamy się pewnie jeszcze nie raz, ale już (raczej) nie w formie jednego filmu, łączącego wszystkich superherosów. Po spektakularnym wstępie, czyli „Wojnie bez granic”, przyszedł czas na zwieńczenie serii. Czy sprostał wygórowanym oczekiwaniom i okazał się finałem godnym spuentowania całości?

Jedno ustalmy na wstępie. „Koniec gry” nie dorównuje spektakularnością i fabularnymi niespodziankami „Wojnie bez granic”. Wszyscy, którzy liczyli na kolejne fabularne trzęsienia ziemi będą mogli poczuć lekki zawód. Film cierpi na syndrom dzieła finałowego, które nie może zakończyć się efektownym cliffhangerem, lecz musi doprowadzić wszelkie wątki do końca. Tym razem nie ma wielkiego miejsca na domysły, teorie i rozmyślanie nad przyszłością bohaterów. Co nie znaczy, że bracia Russo nie zostawili miejsca dla potencjalnych, nowych historii, już „postavengersowych”.

Ale fakt, że „Koniec gry” kończy pewien etap w rozwoju kina superbohaterskiego ma również swoje dobre strony, które docenią w szczególny sposób przede wszystkim najwięksi fani, wychwytujący ogrom nawiązań do wcześniejszych części. Nie popsuję nikomu zabawy wyjawieniem, że fabuła filmu orbituje wokół podróżowania w czasie. Dzięki temu bohaterowie mogą powracać do miejsc, postaci, a nawet konkretnych scen z poprzednich filmów – co ma swój potencjał zarówno dramaturgiczny, jak i humorystyczny. Ale przede wszystkim emocjonalny. Cały film, przede wszystkim ze względu na pomysł na organizację fabuły, można czytać jako nostalgiczną podróż do przeszłości: minionych wzruszeń, emocji, myśli.

Ale nie ma w tym prostej repetycji, fabularnej drogi na skróty czy narracyjnego lenistwa. Twórcy wracają do znanych motywów, by je kreatywnie wykorzystać – czy to w konkretnych rozwiązaniach fabularnych, czy humorystycznej dekonstrukcji. Nie podchodzą do swoich wcześniejszych dzieł jak do nienaruszalnej świętości. Wręcz przeciwnie, pokazują, że ich uniwersum jest niezwykle plastyczne, a do tego ma warstwy – na co Marvel zwrócił już uwagę w „Spider-Man: Uniwersum”. Tu sięgnięto po podobny zabieg, choć na mniejszą skalę. Ponownie ścierają się różne światy możliwe, alternatywne wersje wydarzeń, a nawet próbuje się oszukać przeznaczenie. Każda fabularna ścieżka okazuje się posiadać rozgałęzienia, które zaczynają przypominać kłącze. A to daje miliony możliwości dla nowych-starych opowieści.

Ulubionym sposobem zabawy z uniwersum jest humor. Jest go zaskakująco wiele jak na film następujący po tak dramatycznym finale. Tu nośnikami żartów są zarówno powroty do przeszłości, w których z innych perspektyw spogląda się na znane sceny, ale przede wszystkim konkretne postaci. Tym razem żarty to domena nie tylko Rocketa i pozostałej ekipy obrońców galaktyki, ale również Iron Mana, Hulka i być może w największym stopniu Thora, nad którym pieczę najwyraźniej wciąż trzyma Taika Waititi. Humor bierze się tu z frywolnego podejścia do klasycznego wizerunku superbohaterów, który tym razem zostają pozbawieni masek epickich herosów.

Oprócz nostalgii i humoru, twórcy, oczywiście, przygotowali również sporą dawką wzruszeń, akcji i epickich bitew – czyli dokładnie to, czego oczekuje się po filmach od Marvela. W ten sposób „Koniec gry” przypomina, czym na dobrą sprawę są opowieści o obdarzonych nieziemskimi mocami herosach: gatunkowymi hybrydami mnożącymi atrakcje, miksującymi emocje i zapewniającymi olbrzymią dawkę rozrywki. W ostatnich latach kino superbohaterskie mocno uwikłało się w politykę – nic w tym złego, w „Końcu gry” również z niej nie zrezygnowano – ale jej główny cel to przecież bezpretensjonalna, spektakularna, orgiastyczna wręcz przyjemność lejąca się z ekranu. I właśnie takie jest zwieńczenie serii: kolorowe, epickie, żartobliwe, emocjonujące i zaskakujące – po prostu satysfakcjonujące jako popularna rozrywka.

Ale z drugiej strony to być może jedna z większych wad tego filmu – jego lekkość bywa nieznośna, bo za perypetiami bohaterów nie idzie żadna głębsza myśl czy jakakolwiek kontrowersja. Thanos z „Wojny bez granic”, choć bezsprzecznie był czarnym charakterem, prowokował do dyskusji nad proponowaną wizją wszechświata. Tym razem jego postać została pozbawiona jakiejkolwiek niejednoznaczności, nie oferuje namysłu nad kwestiami ekologicznymi czy etycznymi – została spłaszczona. Podobnie jest z tematami rasy czy płci, które zignorowano mimo obecności Kapitan Marvel czy Czarnej Pantery. Wszyscy superbohaterowie są tym razem jednowymiarowymi pionkami w większej rozgrywce, której stawką nie jest dyskusja nad ważnymi współcześnie problemami, tylko rozrywka.

Kolejną wadą „Końca gry” jest wyzbycie się elementu niepewności, jaki oferował „Wojna bez granic”. Tym razem porządek we wszechświecie został przywrócony, wszystko wróciło na swoje miejsce – szkoda, że twórcy nie zdecydowali się na jakiś rodzaj otwartego zakończenia, pozwalającego na kolejne domysły i zwiększona pracę interpretacji. Podjęte bowiem w poprzedniej części fabularne ryzyko tu zostało, niestety, roztrwonione, a historia powróciła na swoje proste, przewidywalne tory.

Finał „Avengers” to nie tylko zwieńczenie epickiej historii, ale również wielki hołd oddany zarówno fanom, jak i w niemniejszym stopniu samemu sobie, a może raczej należałoby powiedzieć: franczyzie. Bracia Russo przypomnieli dawne emocje i sens tej opowieści, ale jednocześnie w geście samouwielbienia napawali się stworzonym przez siebie niezwykle chłonnym uniwersum, generującym milionowe zyski. I nie ma co się im dziwić, konstruktorzy tego filmowego wszechświata wykonali kawał świetnej roboty – zapłodnili wyobraźnię milionów na całym świecie i potrafili doprowadzić wielowątkową historię do satysfakcjonującego, choć może niekoniecznie szczególnie zaskakującego końca.

Ocena: 7/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.