Premiera tygodnia – „Amok”: Pożytki z niepewności

W ostatnich latach to właśnie kryminał jest tym gatunkiem, zaraz obok komedii romantycznej, po który polscy filmowcy sięgają najchętniej. Niemniej do tej pory historie o morderstwach i śledczych były zaledwie pretekstem do opowiadania o problemach III Rzeczpospolitej, patologiach polskiego społeczeństwa i świata polityki. Nie było w nich miejsca na bezinteresownego mordercę, czerpiącego czystą, odpolitycznioną przyjemność z dźgnięć, rozpruć i zmiażdżeń. Dopiero „Amok” Kasi Adamik to zmienił. I choćby z tego powodu warto go docenić.

Fabuła filmu oparta jest na autentycznych wydarzeniach, które miały miejsce we Wrocławiu w poprzedniej dekadzie. Głównym bohaterem jest Jacek Sokolski – policjant śledczy, próbujący rozpracować sprawę zabójstwa sprzed kilku lat. Przełamanie impasu w dochodzeniu przynosi anonimowy donos, zwracający uwagę na książkę, w której została opisana zbrodnia bliźniaczo podobna do morderstwa wrocławskiego architekta. Autorem powieści jest młody pisarz – Krystian Bala – chętnie podejmujący współpracę ze śledczymi. Jego jedynym warunkiem jest uzyskanie sławy i chwały. W tym momencie rozpoczyna się psychologiczny pojedynek między przeświadczonym o winie chłopaka policjantem, a wodzącym go za noc pisarzem, który z łatwością zdobywa to, na czym zależało mu najbardziej – rozgłos.

Choć film oparty jest na faktach, to bardziej niż rzeczywistość przypomina inne realizacje gatunku. Każdy kadr skąpany jest w mroku, pojawia się obowiązkowa rozsypująca się chatka na odludziu, podobnie jak niejednoznaczna postać śledczego, niewyjaśnione tajemnice z przeszłości i filozoficzno-moralistyczny fundament. Adamik odrobiła pracę domową wzorowo – obejrzała klasyczne realizacje Finchera i modne filmy ze Skandynawii. Niestety praktykowana przez nią sztuka imitacji nie ma w sobie niczego z prób zabawy konwencją czy gry z jej utartymi schematami. Wręcz przeciwnie. Polka jest pilną uczennicą, która postanowiła udowodnić ciału pedagogicznemu, że przykładnie wykuła zadane formułki, ale nijak nie potrafił podejść do nich z minimalną choćby dozą krytycyzmu i dystansu.

Wcale nie musi być to wadą – dzięki temu otrzymaliśmy być może pierwszy w polskim kinie, przynajmniej w tym tworzonym po 1989 roku, kryminał z prawdziwego zdarzenia. Nie żaden przywdziany w łaszki gatunku film polityczny, lecz bezpretensjonalną realizację gatunku. Autentyczna historia wciąż odsiadającego wyrok Krystiana Bali – skazanego w poszlakowym procesie – nadawała się do tego znakomicie. Historia wstrząsnęła Polską i odbiła się medialnych echem na świecie. Niezwykłość tej makabrycznej historii opiera się na niejednoznacznej postaci pisarza, wciąż nierozwiązanej zagadce i intrygującym spleceniu niewinnej, fabularnej fikcji z jak najbardziej autentycznym morderstwem. Co zaskakujące, twórcy postanowili nie korzystać w pełni z tego jakże filmowego potencjału. Postawiono jedynie na nieśmiałe próby manipulacji narracją, by delikatnie zacierać granice między zmyślonym czy wyobrażonym, a realnym. Ten zabieg aż prosił się o pociągnięcie dalej. Być może należałoby właśnie na nim zbudować cały film – by do końca lawirować, tak jak bohater i jego pierwowzór, między literacką fikcją a rzeczywistością. Wydaje się jednak, że Adamik nieco stchórzyła, a tym samym wykazała się nieufnością wobec inteligencji widza. Gdy tylko na ekranie pojawia się coś, czego nie da się jednoznacznie zinterpretować jako prawdę, bądź zmyślenie, szybko się reżyserka z tego wycofuje, bezceremonialnie rozwiewając jakiekolwiek wątpliwości. A przecież cała ta historia, aż do teraz, wątpliwościami stoi! Natomiast na miano zbrodni z premedytacją poczynionej na dramaturgii zasługuje sposób potraktowania Bali – zamiast wyciągnąć z tej postaci wszystkie paradoksy i do końca trzymać widzów w niepewności co do jego winy, Adamik praktycznie od samego początku stawia go po jednej ze stron szali sprawiedliwości.

Być może największym problemem tego filmu jest właśnie sposób budowania postaci – zarówno śledczego, Bali, jak i jego byłej żony Zofii. Jeżeli twórcy nie chcieli postawić na odmalowanie niejednoznacznego portretu pisarza, czego zupełnie nie rozumiem, to powinni chociaż pogłębić charakterystykę policjanta. Były nawet takie próby – wystające spod mankietów tatuaże, niejasne motywy powrotu z Warszawy do Wrocławia, samotność wydawały się skrywać jakąś tajemnicę, która dodałaby zarówno bohaterowi, jak i całej opowieści dodatkowego wymiaru. Faktycznie, coś było na rzeczy, ale scenarzyści nie mogli poprowadzić tego tropu w bardziej oklepany sposób. Gdy już się wydaje, że postać policjanta ma do zaoferowania coś ciekawego, twórcy pogrążają ją w stereotypowym pijaństwie i każą uprawiać dziki, kompensacyjny seks na kuchennym stole. Klisza więc pogania kliszę.

Seans „Amoku” jest ciągiem niespełnionych oczekiwań i odwlekanej przyjemności. Gdy już mamy nadzieję, że rzecz zmierza ku ciekawemu rozwinięciu, wątek zostaje skasowany, a reżyserka wydaje się przepraszać, że w ogóle próbowała zrobić coś, co wymyka się znanym schematom. Nieustannie czuć wielki potencjał przywoływanej na ekranie historii, jej skomplikowanie, głębszy – filozoficzny, moralny, storytellingowy – potencjał, który raz po raz jest w brutalny sposób ucinany. I tak już jest niestety aż do końca. A wraz z finałem przychodzi rozczarowanie największe. Nie tylko dlatego, że zagadka zostaje w jednoznaczny sposób rozwiązana, lecz ze względu na sposób w jaki do tego dochodzi. Główny bohater przez cały film zdobywa się na różne fortele, by znaleźć dowód, który pogrążyłby podejrzanego. Ostateczne jednak całe dochodzenie nie ma najmniejszego znaczenia, bo rozwiązanie przychodzi niczym pstryknięcie palcami. Nie ma logicznego ciągu przyczynowo-skutkowego między poszlakami, a ostateczną decyzją sądu.

Temu filmowi nie służy czas, bo ten służy refleksji. Im dalej od seansu, tym można odkryć w „Amoku” więcej usterek – co zaskakujące, bo przecież podczas oglądania wydawał się działać. Adamik jest bardzo sprawną realizatorką, potrafi operować obrazem, grać mrokiem i światłem, a przede wszystkim wywoływać na plecach widzów zimny dreszcz grozy. Nie boi się dosadności i odrobiny makabry. „Amok” wizualnie wypada znacznie lepiej niż choćby „Pokot”, z którego nieustannie wyłaziła teatralność. Tutaj tego nie ma, ale niestety oryginalności również. Kryminał Adamik jest przykładną realizacją gatunku, która w Stanach Zjednoczonych pewnie od razu trafiłaby na rynek DVD, pomijając kina, a w Polsce byłaby sensacją jeszcze kilka lat temu. Ale od pewnego czasu polscy twórcy skutecznie udowadniają, że potrafią robić kino oparte na znanych, rozrywkowych schematach, dlatego wymagania widzów nieustannie rosną.

Trudno nie krytykować filmu, który miał wszystko, by odnieść sukces, a ostatecznie nie potrafił zapewnić pełnej satysfakcji. Niesprawiedliwością byłoby również poddanie go druzgocącej krytyce. Ma przecież prawie wszystko, czego oczekujemy od kryminału – odpowiedni klimat, zagadkę i odrobinę refleksji nad kondycją ludzkich sumień. Najbardziej rozczarowujące jest jednak to, że twórcy mieli na tacy podany komplet środków, w postaci niezwykle frapującej, autentycznej historii, by wodzić widzów za noc nieustanną niepewnością, tak cenioną przecież przez wielbicieli gatunku. Wymagałoby to jednak od realizatorów nieco odwagi i zejścia ze znanych narracyjnych szlaków. Dobre kino wymaga tego od ambitnych twórców. Resztę czeka zapomnienie.

 

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.