Artykuł wyróżniony w XX edycji Konkursu im. Krzysztofa Mętraka
O gustach się nie dyskutuje – to oczywista nieprawda dla każdego krytyka, choć ostateczną miarą jest dla niego zawsze osobisty smak i wrażliwość. Możemy więc wspólnie spierać się i godzić nad wartością czy interpretacją filmu, by następnie wrócić do własnej jaskini subiektywizmu i pisać w niej, co myślimy i uważamy. Zamknięci w bańce własnych przekonań filmowi publicyści opakowują kolejne tytuły we własne sądy i jednym słowem potrafią spychać dzieła do kinematograficznego Hadesu – na wieczne potępienie. Podróże do świata zmarłych do łatwych i bezpiecznych nie należą, ale czasami warto przebyć tę drogę, by przywrócić światu zapomniane.
Co konstytuuje dobrego krytyka? Smak, erudycja, dobry warsztat – na pewno. Ale co jeszcze powinno go określać? Zapewne mogą pojawić się różne propozycje. Moja brzmi: być może skazana na porażkę próba wyjścia poza własną bańkę osobistych wartości i sądów. Może łatwiej byłoby powiedzieć: empatia – wobec filmu, wobec jego bohaterów, wobec autora i jego wartości wpływających na ostateczny kształt dzieła. Rozdawanie razów przychodzi z łatwością. Wielu filmom się one należą – dyscyplinują rozbuchane ego twórców, strzegą jakości, uwrażliwiają. Wpychają też w niebyt, „szlachtują” autorów i dzieła, które nie trafiły na swój czas, nie zbiegły się z dominującą w gronie krytyków wrażliwością, czy zwyczajnie zostały źle zrozumiane. Współcześnie, w epoce mediów społecznościowych, forum Filmwebu, pączkujących blogów filmowych, każdy może wypowiedzieć się i zyskać posłuch. Krytyka się demokratyzuje. Gusta, wrażliwości, smaki krzyżują i zlewają w kakofonię głosów. Można się w tym nadmiarze utopić, albo w nim pławić. Ja powiem, „lepiej jak jest więcej”: zdań, sporów, ocen, opinii.
Jeszcze piętnaście lat temu, przed epoką internetu w Polsce, sytuacja wyglądała inaczej. Kilkudziesięciu opiniotwórczych krytyków, dwa ważne filmowe czasopisma, kilka poczytnych kulturalnych rubryk w znanych gazetach. Zamknięte grono debatowało i wyrokowało. Czytając recenzje z przełomu wieków, można odnieść wrażenie, że była to dość jednolita wspólnota – wyrastająca z etosu inteligenckiego, ceniąca kulturę wysoką, strzegąca dobrego smaku. Trudno nie odnieść wrażenia, że profil publicystów rzutował na to, co uważano za dobre, prawdziwe i piękne. Dowodem na to może być odbiór dwóch filmów, których premiery dzieliły zaledwie dwa lata, a mimo podobnej tematyki różniło je praktycznie wszystko – na czele z opiniami krytyków. Chodzi o „Poniedziałek” (1999) Witolda Adamka i film „Cześć, Tereska” (2001) Roberta Glińskiego.
Blokowisko, alkohol, niewybredny język, społeczne niziny. W obu filmach sięgnięto po ten sam krajobraz i podobnych bohaterów, które jednak inaczej przedstawiono. „Poniedziałek” nie spodobał się krytyce, co relacjonował z festiwalu w Gdyni Tadeusz Sobolewski, samemu mając Adamkowi wiele do zarzucenia. „Cześć, Tereskę” natomiast okrzyknięto zwiastunem odrodzenia polskiej kinematografii. Co sprawiło, że oba filmy spotkały się z tak drastycznie odmiennym przyjęciem? Przede wszystkim artystyczna jakość. Trudno polemizować z ówczesnymi krytykami, że film Glińskiego bardziej świadomie i zręczniej operuje filmową formą, jest lepiej zagrany, sfotografowany, napisany. Ale nie tylko ten dość oczywisty aspekt wpłynął na zaistniałą różnicę. Wydaje się, że wymowa tego tytułu była zbieżna ze sposobem patrzenia na rzeczywistość ówczesnej wspólnoty krytyków, natomiast chropowatość i jawna wulgarność, a nawet prostactwo „Poniedziałku” nie licowały z wrażliwością intelektualnej elity społeczeństwa.
Chwytająca za gardło opowieść o utalentowanej, młodej dziewczynie, pragnącej w przyszłości zostać projektantką mody, wyrastała z inteligenckiego etosu. Dramat Tereski, która wpadła w szpony wulgarnej koleżanki gardzącej wszystkim, co ambitne, wybrzmiewał, bo dotyczył rokującej jednostki. Film pochylał się nad tragedią sumienia niewinnej Tereski, a nie zepsutej do szpiku Renaty, która stała się figurą immanentnego, wręcz metafizycznego zła radującego się ze ściągania z prawej drogi bezbronne owieczki. Gliński spoglądał na swoich bohaterów, świadomie czy też nie, z moralną wyższością. Z przekonaniem, że doskonale wie, gdzie Tereska mogłaby dojść, gdyby nie słabość charakteru, czy, jak poetycko wyraziła to Ewa Mazierska, „gen staczania się”. Gliński stanął na podwyższeniu i moralizował: wytykał błędy, wyliczał niegodziwości, piętnował i wskazywał na niewdzięczność tej małej osóbki, której cały świat kibicował. Ona natomiast, czarcia dusza, nie posłuchała mamy, nie posłuchała księdza, nie posłuchała nauczycielki, tylko koleżankę posłuchała. Wzięła butelkę, szluga, a potem łom.
„Cześć, Tereska” jest wyznaniem wiary w wolność ludzkiej woli, którą można interpretować zarówno w duchu chrześcijańskim, jak i politycznym. Całą odpowiedzialność za wybory filmowa opatrzność zrzuca na jednostkę. Jest w tym coś trudnego do zaakceptowania, wręcz perwersyjnego. Tereska zostaje wrzucona do okrutnego świata, w którym sobie ewidentnie nie radzi. Dla twórców okolicznością łagodzącą nie jest beznadzieja blokowiska, bieda rodziców, nikła szansa na dobrą edukację, brak świadomości i alternatyw. Gliński nie zwraca uwagi na to, że patologie biorą się ze złej sytuacji finansowej, a nie odwrotnie. W zamian swoim filmem dokłada kolejną cegiełkę do moralnej paniki nabrzmiałej na przełomie wieków wokół „blokersów”.
Seans „Cześć, Tereski” stawia widzów w komfortowej sytuacji – nie zmusza do zadawania pytań o źródła ukazanego dramatu, nie problematyzuje wpływu polityki i gospodarki na jakość życia bohaterów, pozwala z wyższością i moralnym zatroskaniem spoglądać na dramat sumienia. Przerażająca zbrodnia Tereski wydaje się być jednak w równym stopniu symptomem czegoś niewidocznego na ekranie: bezsilności, zagubienia, beznadziei. Nie tylko bohaterki, również tych, którzy nie sięgają po łom, ale zalewają swoją rozpacz pitym w bramie piwem, zagłuszają brak nadziei głośno nastawionym telewizorem, starając się sprostać konsumpcyjnym wymaganiom, okradają z drobniaków swoje koleżanki. Wskazywanie na winnych i ofiary wcale nie jest takie proste.
Łatwiej można to zrozumieć, gdy spojrzy się na dzieło Glińskiego z perspektywy filmu Adamka. To, co krytycy odnaleźli w „Cześć, Teresce” – stanie na straży jasno określonych wartości, troska o duszę, strach przed zagładą kultury przez „blokersowych” barbarzyńców – nie pojawiło się w „Poniedziałku”. Przede wszystkim jego twórca – Witold Adamek, a może raczej autor scenariusza, czyli Przemysław Wojcieszek – nie chciał stawać ponad swoimi nieokrzesanymi bohaterami, tylko empatycznie wsłuchać się w ich nieskładny język, by zrozumieć powody ich bandyckiego życia.
Premiera tego filmu nastąpiła w szczególnym momencie najnowszej historii Polski. Na koniec lat 90. przypadł okres głębokiej recesji. Trudno było rozgrzeszać stanem przejściowym pogarszającą się sytuację na rynku pracy i zauważalne ubożenie społeczeństwa. Ludzie wraz z zatrudnieniem tracili nadzieję. Zobrazowaną w „Poniedziałku” apatię małego miasteczka socjolog Piotr Sztompka określiłby mianem „syndromu post-traumatycznego”. Nikt nie garnie się do pracy, bo można albo truć się w lokalnych zakładach azbestowych, albo dilować „koksem”. Maniek – chłopak w bejsbolówce i szerokich spodniach o aparycji osiedlowego rzezimieszka – zamiast wypłaty dostaje od szefa notesik z adresami dłużników. Zabiera ze sobą kumpla i postanawia osobiście odebrać należne mu pieniądze. Choć dwaj przyjaciele na to nie wyglądają, są na co dzień kochającymi mężami, a Maniek nawet troskliwym ojcem. Nie wahają się jednak, by wyszarpać dłużnikom ich ostatnie środki do życia. Twórcy, podobnie jak autor „Cześć, Tereski”, pokazują, jak bohaterowie zjeżdżają po moralnej równi pochyłej. Różnica między dwoma filmami jest jednak taka, że twórcy „Poniedziałku” wcale nie mają zamiaru stawiać swoich bohaterów przed sądem czy konfesjonałem.
Adamek przedstawił fragment polskiej rzeczywistości, która wcześniej była skrzętnie tuszowana w polskim kinie. Pojawiali się w nim co prawda gangsterzy, niedouczeni robotnicy, młodociani przestępcy, prostaccy wojskowi, drobne cwaniaczki, ale zawsze towarzyszył im nimb czarnego charakteru, wykolejeńca, którego należy wyprowadzić na właściwą drogę. W „Poniedziałku” nikt nie robi bohaterom rachunku sumienia, nie zarzuca im demoralizacji, ani etycznego błądzenia. Zostali ukazani w konkretnych okolicznościach i to z punktu widzenia „lokalsa” – podług wartości pochodzących z obrazowanego świata. Zastraszanie i brutalna egzekucja długów wzbudzają sprzeciw, ale twórcy dokumentują rzeczywistość, w której nie istnieją etyczne i prawne normy. Świat Mańka i Dawida jest przedzielony na pół – po jednej stronie znajdują się oni, po drugiej dłużnicy. Choć wszyscy żyją w tej samej rzeczywistości permanentnych niedoborów gotówki, nadziei i radości, nie łączy ich żaden rodzaj wspólnoty czy solidarności. Przewaga głównych bohaterów nad ich ofiarami leży w sile fizycznej i psychicznej zdolności do zastraszania. Nie są więc od nich w żaden sposób lepsi, nie są też gorsi – znaleźli się po tej stronie długu w jakimś stopniu przypadkowo. Na dobrą sprawę również oni mogliby się stać ofiarami kogoś podobnego do siebie. I staną się, już następnego dnia, we „Wtorku”, czyli sequelu „Poniedziałku”.
Gliński jednoznacznie oddziela dobro od zła – nie baczy na okoliczności łagodzące, lecz piętnuje. Adamek robi inaczej. Portretując frustrację małomiasteczkowej społeczności, umieszcza ją w kontekście postępującej transformacji – stara się zrozumieć nieprzyjemnych w obyciu ludzi i tragizm wyboru, przed którym stają: zastraszać, czy samemu być zastraszanym. Twórcy „Poniedziałku” zrezygnowali z jednoznacznych podziałów. To samo przydałoby się czasami krytyce – wyjść poza upraszczający schemat: dobre-złe, by docenić kino być może niedoskonałe warsztatowo, ale dokumentujące przekonania nieznanych do tej pory rodzimej kinematografii grup społecznych, nawet gdy reprezentowane przez nie wartości stoją w sprzeczności z osobistą wrażliwością. Taki właśnie jest „Poniedziałek”: wulgarny, prostacki, barbarzyński, ale autentyczny – rzetelnie zdający sprawę z odczuć i światopoglądu nie reprezentowanej do tej pory w polskim kinie wspólnoty kulturowej. Jest jak rodzimy hip-hop z lat 90., przed którym wzbraniali się muzyczni koneserzy narzekający na wulgaryzmy, prostotę przekazu i formy. O ile polska odmiana rapu doczekała się z czasem rehabilitacji, tak „Poniedziałek” nadal znajduje się w kinematograficznym Hadesie.
Komentarze (0)