Pierwsza krowa, reż. Kelly Reichardt

Kelly Reichardt przez lata wypracowała własny, niepodrabialny charakter filmowego pisma, w którym wyraża swój stosunek do świata. Znakomicie widać to w jej najnowszym filmie, świetnej „Pierwszej krowie”. Opowiedziana w niej historia mogłaby się stać kanwą bardzo „męskiego”, wręcz maczystowskiego filmu. Akcja rozgrywa się bowiem na północy Stanów Zjednoczonych, gdzieś w okresie pierwszych założycieli, w środowisku twardych i oschłych traperów. Spośród ludzi złych, obmierzłych, o zatwardziałych sercach Reicherdt wyławia mężczyzn delikatnych i dobrych, którzy muszą jednak dostosować się do oświata, który ich otacza.

Reichardt wierzy w łagodność, czułość i przyjaźń, które mogą przetrwać nawet w najsurowszym klimacie. To niezwykle ujmujące, wręcz poruszające, bo jest w tym nie tylko kobiece, empatyzujące i szukające dobra spojrzenie, ale również zwyczajna wiara w ludzi. Ale nie ma w tym naiwności. Reichardt otwiera film sceną rodem z kryminału. Kobieta podczas spaceru z psem znajduje kości dwójki mężczyznach, których poznajemy w zasadniczej części filmu. Wiemy więc, jak dokona się ich los. To nie przeszkadza jednak w kibicowaniu im, by nie utracili człowieczeństwa w nieludzkich czasach.

„Pierwsza krowa” opowiada o przyjaźni, bezinteresownym dobru, które zwraca się stukrotnie, ale również o nikczemności, która ma niepozorną twarz obowiązującego prawa. Tytułowe zwierze jest własnością miejscowego naczelnika, który sprowadził ją na nieprzyjazną północną ziemię z Europy, by móc się raczyć, jak niegdyś nad Tamizą, herbatą z mlekiem – demonstrując w ten sposób swoja pozycję i władzę. Główny bohater filmu – Cookie Figowitz – zanim zaciągnął się do tropienia zwierząt futerkowych, terminował u znakomitego cukiernika. Dziś marzy mu się mleczne ciastko, do zrobienia którego potrzebuje jednak włamać się na posiadłość naczelnika. Towarzyszy mu pewien Chińczyk, którego nakarmił i odział podczas wędrówki po lesie. Od tej pory są nierozłączni i wspólnie rozkręcają interes z ciastkami, które okazują się wielkim przysmakiem pobliskiego miasteczka.  

Reichardt w samym środku opowieści stawia kwestię własności, do której bezwzględne prawo podważa. Pracowici, uczciwi mężczyźni, muszą złamać prawo, by móc się choć odrobinę dorobić, realizując swoje talenty. Nie ma dla nich innej drogi. Reichardt zastanawia się, czy to w porządku? Czy marzenia o lepszym życiu mogą mieć jedynie uprzywilejowani? A inni są skazani na minimalną egzystencję, lub działanie na pograniczu prawa? Reichardt nie wgłębia się w kwestie prawne czy ekonomiczne, ona po prostu – zwyczajnie – staje po stronie słabszych i ciemiężonych, oczyszczając ich serca z grzechów, dodając otuchy w trudnej walce o byt.

Jak wspomniałem – nie ma w tym naiwności. Bohaterowie kończą źle, ale nie dlatego, że weszli na drogę niegodziwości, nie dlatego, że ich serca się odmieniły – ale z powodu niemoralności stosunków społecznych, które ludzi najuczciwszych i najłagodniejszych skazuje na największe ryzyko.

Ocena: 7/10