Ostatni już zbiór tekstów z tegorocznej edycji Nowych Horyzontów zawiera recenzje filmów bardzo różnych – body-dramatu o chorobliwych metaforach, filmu szpiegowskiego infiltrującego kino historyczne i wyjątkowo delikatnego melodramatu o nastoletnich uczuciach.

Alpha, reż. Julie Ducournau
Akcja rozgrywa się w niedalekiej przyszłości. Albo bliskiej, ale alternatywnej, przeszłości. Na imprezie ktoś robi nastoletniej Alphie tatuaż – ropiejąca rana nie chce się goić. Gdy dowiaduje się o tym matka dziewczyny, wpada w szał – ale nie dlatego, że nie akceptuje napisów na skórze. W filmowym świecie panuje groźny wirus, który przenosi się przez płyny ustrojowe. Jego efekty są tyleż śmiertelne, co malownicze – ciała zamieniają się w marmuropodobny kamień, obłupując się i zamieniając żywą tkankę w żyłkowaty kruszec.
Ducournau jest wierna swoim tematom. Nadal jest o ciele, popędach, rodzinie i chorobie. Zmienia się jednak tonacja. „Alpha” nie jest już body-horrorem, a raczej body-dramatem. Akcja jest wolniejsza, cichsza, mniej gwałtowna i brutalna. Sporo w niej czułości, bliskości i uczuć – matczynych, siostrzanych, romantycznych. Ciało i choroba stają się czytelnymi metaforami – mechanika działania wirusa przywodzi na myśl epidemię AIDS. Nie bez powodu chorują na nią głównie narkomani i homoseksualiści. Z drugiej strony ciało i jego przemiany wiążą się z dojrzewaniem i niepokojami tego okresu życia człowieka. Jak na nią, francuska reżyserka podąża nazbyt oczywistymi ścieżkami interpretacyjnymi. Wymyślny świat, pięknie zwizualizowaną chorobę szybko można rozszyfrować jako jasne alegorie wielokrotnie rozpoznanych problemów.
W tym tkwi największy problem „Alphy” – intrygująca forma rozmienia się na drobne. Źródłem artystycznej porażki jest również narracyjne rozchwianie. Jakby Francuzka chciała powiedzieć zbyt wiele – raz skupia się na tytułowej dziewczynie, raz na jej wujku narkomanie, niekiedy narrację przejmuje jej matka. W konsekwencji brakuje jednego bohatera, który ciągnąłby całość opowieści. Fabuła rozpada się jak ciała zarażonych.
Ocena: 6/10

Tajny agent, reż. Kleber Mendonca Filho
„Tajny agent” jest tajnym agentem wśród filmów szpiegowskich. Podszywa się, nakłada kolejne maski, infiltruje. Za pomocą przebrań uszytych z celuloidu opowiada o niepokojach okresu terroru. Uruchamia maszynerię kinematograficznej wyobraźni, by przez jej filtr napędzić pracę pamięci.
Rzecz rozgrywa się w latach 70., w szczytowym okresie politycznych czystek. Film rozpoczyna się jak rasowy kryminał. Mężczyzna zajeżdża na stację benzynową, na której wita go ledwo zasłonięty kartonem trup. Za moment zjawiają się policjanci, który jednak nie interesują się ofiarą, a właścicielem żółtego garbusa, ewidentnie próbując wymusić łapówkę. Czy to właśnie grany przez Waltera Mourę mężczyzna jest tajnym agentem? Czy przed czymś ucieka? A może infiltruje? Prawda – jak szybko się okazuje – jest zupełnie gdzieindziej.
Filho sięga po różne filmowe konwencje – od dreszczowca, przez kino policyjne, po komiksową eksploatację. Ale wybiera je z rozmysłem i w zgodzie z podejmowanym tematem. To jest przecież opowieść i o policji, i o tajnych spiskach, i o wszędobylskim, pełzającym strachem przed absurdalnym przeciwnikiem. Ta różnorodność gatunków bierze się również ze sposobu, w jaki Brazylijczyk rozumie kino. Jest dla niego machiną pamięci, narzędziem wnikania w zbiorową (ale również jednostkową) podświadomość. Filmowe niepokoje wydają się korespondować z jak najbardziej realnymi zagrożeniami – a przeszłość wyświetla nam się w głowach niczym dobrze wyreżyserowany film.
I w tym tkwi geniusz tego filmu. W stopnieniu w jedną przekonującą i angażującą opowieść faktyczną przeszłość kraju, pamięć o niej i popkulturę, która narzuca na nasze pojmowanie rzeczywistości własne struktury. W ten sposób powstało wyjątkowo gęste, wciągające i oblepiające niczym tropikalny ukrop kino, rozgrzewające wyobraźnię do czerwoności. Nawet gdy jest tak odległe od naszych własnych historycznych doświadczeń.
Ocena: 8/10

Sny o miłości, reż. Dag Johan Haugerud
„Sny o miłości” to bardzo delikatny film. Ryzykowny i rozpadający się pod palcami. Delikatna zmiana tonacji, nie to słowo, źle dobrane aktorki, zaburzenie równowagi – i film przepadłby. Wymagał wyczucia i wielkiej wrażliwości. Tym większe gratulacje należą się reżyserowi, który zręcznie ominął wszelkie pułapki i nakręcił czuły, ciepły i angażujący film o tym, co tak łatwo zbyć protekcjonalnym uśmieszkiem.
No bo jak opowiadać o pierwszej, dziewczęcej miłości bez popadania w ironię czy patos? Jak potraktować całkowicie serio dramat tak wydawałoby się prozaiczny? Haugerud postawił po prostu na szczerość. Tę przyniosła mu pierwszoosobowa narracja, forma mówionego dziennika, którą prowadzi młodziutka bohaterka, zwierzając się samej sobie z najintymniejszych uczuć – miłości do starszej nauczycielki. Jest w używanych zwrotach i porównaniach odrobina pretensji i egzaltacji, ale jakże one pasują do nastoletnich porywów serc. Wcale więc one nie rażą, ani nie zachęcają do ironizowania.
Tym bardziej, że Haugerud poszerza perspektywę. Bo „Sny o miłości” to nie tylko opowieść o miłości, ale również o rodzicielstwie – akceptacji seksualności dziecka, mierzeniu się z wyzwaniami dojrzewania córki, konfrontacji własnych oczekiwań ze stanem rzeczy. Norweski reżyser zestawia perspektywę córki, matki i babci – trzech pokoleń kobiet, które wiele różni, ale też sporo łączy. Haugerud nie szuka łatwych rozwiązań fabularnych w wyrazistych konfliktach i sensacjach. Wręcz przeciwnie, szuka dialogu, zrozumienia, czułości – różnie rozumianej i różnie okazywanej. W ten sposób otacza bohaterki i swoich widzów ciepłym swetrem empatii – możemy poczuć się częścią tej opowieści, o których emocje również ktoś się zatroszczył.
Bo ostatecznie to również opowieść o skrytych marzeniach każdego z nas. Bez względu na płeć i wiek. Haugerud udowodnił, że wszyscy pragniemy tego samego – kochać i być kochanym.


Komentarze (0)