Nowe Horyzonty 2025 #3 – Ziemia i woda

Trzecia grupa filmów to anglojęzyczny projekt Tsangari, debiut stałej współpracownicy Seana Bakera (który również maczał palce w tym przedsięwzięciu) i debiut popularnej aktorki Kirsten Stewart.

Harvest, reż. Athina Rachel Tsangari

Akcja rozgrywa się w odległej szkockiej wsi, gdzieś na końcu świata. Niemalże za siedmioma górami i siedmioma lasami. Bo w filmie Tsangari jest coś z baśni. Może to krasnoludki zaludniają tę małą wioseczkę? Ma ona z pewnością coś z mitycznej krainy – jest nazbyt malownicza, jej mieszkańcy noszą nieco zbyt wystylizowane stroje, a ich obyczaje są lekko ekscentryczne. Jest sielsko, anielsko. Jak w utopii. Ale każdą utopię od dystopii dzieli zaledwie krok.

Film przybiera epicki format. Tsangari często korzysta z szerokich planów, wielkich ujęć, nasyca kolory, celebruje piękno krajobrazu. W ten sposób nie tylko podkreślają malowniczość miejsca. W biegu fabuły to uroczysko będzie bowiem poddawane reżimowi precyzji mapy – idylla zamieni się w glebę, piękno we włości. I właśnie ten temat wybrzmiewa u Tsangari najmocniej – transformacji, przemiany, wyjścia z porządku naturalnego do przemysłowego.

Obrabiane od pokoleń przez posłusznych chłopów pola mają przejść w inne ręce. Dobrego pana ma zastąpić kuzyn jego zmarłej żony, który nie ma zamiaru bratać się z wiejską hołotą – woli przyglądać się pracy ziemi przez pryzmat ksiąg, rachunków i zwyżkujących dochodów. Ale obsiewanie pól mu tego nie zagwarantuje, nie ma więc żadnego problemu z tym, by położyć kres idylli i zamienić ją w miejsce nie dla ludzi, a tysięcy owiec. Tsangari w ten sposób punktuje kapitalistyczne i modernizacyjne mity, które postęp i dobrobyt przynoszą jedynie panom i właścicielom ziemskim – resztą się nie interesują: ani ludźmi, ani naturą. Zmiana ma swoje narzędzia – „szkiełko i oko”. Tym razem jest nim kartograf, która ma opanować piękno idylli, spłaszczyć ją do formatu mapy służącej do wytyczenia nowych pastwisk. A w praktyce – anihilacji dotychczasowego świata. Apokalipsa się zbliża.

Ale Tsangari nie ogranicza się do krytyki walca modernizmu. Jest znacznie bardziej przenikliwa. Bo w równym stopniu jak zmiana interesuje ją trwanie. Analizuje wspólnotę, która jest idyllą dla swoich, ale koszmarem dla obcych. Każde zamknięcie i nadmiernie przywiązanie jest w stanie wygenerować obok miłości również nienawiść – do tego, co przychodzi zza granicy. Greczynka przedstawia mechanizm tworzenia nacjonalizmów, ksenofobii, które sprawiają, że utopia zamienia się w swoje przeciwieństwo. Być może więc barbarzyńcy wcale nie stoją u bram – czy to w postaci obcych, czy nowoczesnych metod gospodarowania – ale są od dawna wśród nas. A społeczność gnije od środka.

Ostatecznie Tsangari poddaje społeczność procesowi oczyszczenia. Wskazuje, że zmiany są nieuniknione, transformacje konieczne, ale zmiana nie musi być całkowita. Naturalny porządek może stać się alternatywą – ale pozbawiony tego wszystkiego, co doprowadziło pierwotną społeczność do upadku.

Ocena: 7/10

Left-handed Girl, reż. Shih-Ching Tsou

Gdy pierwszy raz ruchliwa kamera zniży się do poziomu wzroku tytułowej bohaterki i popędzi za nią, podobieństwa pojawiają się natychmiastowo. To jest dokładnie ten sam ruch kamery co w „The Florida Project” Seana Bakera. To skojarzenie nie jest przypadkowe. Shih-Ching Tsou jest stałą współpracownicą amerykańskiego reżysera – jego producentką i niekiedy współscenarzystką. „Left-handed Girl” jest jej próbą wybicia się na niepodległość. Połowiczna, bo tym razem to Baker pomagał jej – choćby wspólnie podpisując scenariusz, czy montując film. Więc uciec udało się niedaleko.

Porównania do Bakera są więc nieodzowne. Tym bardziej, że jest ich tak wiele. Młoda, zadziorna bohaterka, ruchliwa kamera, tematyka społecznych nierówności, empatia wobec nieuprzywilejowanych, wreszcie – humor i lekkość. Tu również jest to wszystko. Główna różnica polega na przeniesieniu akcji ze Stanów Zjednoczonych do Tajpej. I na realizacyjnym poziomie – „Left-handed Girl” nie jest w stanie dorównać żadnemu z dotychczasowych dzieł Bakera.

Nie to tempo, nie ta pomysłowość i poziom społecznej wrażliwości. Jakiego elementu byśmy nie dotknęli, to nie doskakuje do poziomu Bakera. Nie ma dziecięcej zadziorności „The Florida project”, slapstikowego szaleństwa „Anory”, ani ciepła „Red Rocket”. Być może problemem jest równoważne traktowanie trójki kobiecych bohaterek. Matka i dwie córki przyjeżdżają po latach do Tajpej, gdzie wynajmują stanowisko z jedzeniem na nocnym markecie. Matka ciężko pracuje, by związać koniec z końcem, starsza córka dorabia sprzedając betel i w wolnych chwilach opiekuje się młodszą, 5-letnią siostrą, tytułową leworęczną dziewczynką. Za używanie „niewłaściwej” ręki kara ją dziadek, uznając lewą rękę za „rękę diabła”. A jeśli tak, to czyny popełnione tą kończyną zostają zapisane diabłu – pojawia się zatem tyle możliwości!

Narracja się rozbija, przez to fabuła się rozdrabnia i banalizuje. Żadna z postaci nie wybrzmiewa w pełni, nie da się jej lepiej poznać, ani zrozumieć. Popadają w stereotypy. Matka pracuje na rodzinę, próbując ułożyć sobie życie na nowo po rozstaniu z mężem lata temu. Starsza siostra próbuje się emancypować, ale ma umiarkowane możliwości. Największa potencja – również fabularna – tkwi w dziewczynce, ale i ona się na ekranie nie rozwija – pozostaje wciąż leworęczną dziewczynką, która próbuje sobie tłumaczyć świat na swój sposób. Jest w tym wszystkim, rzecz jasna, komentarz społeczny – ale ograniczony i również zbanalizowany: biednym jest ciężko, trudno wiązać koniec z końcem, trzeba kombinować i niekiedy balansować na granicy prawa. Wiadomo.

Nawet wpisana w tę historię tajemnica, która ostatecznie w najlepszej scenie filmu wybucha wszystkim w twarz, nie jest w stanie rozruszać tej fabuły. Choć sekret jest zaskakujący, to właściwie mogłoby go nie być – bo zasadniczo nic nie zmienia. Ani sposobu patrzenia na bohaterów, ani na ich czyny, czy sytuację, w której się znaleźli. Nie dopowiada nic ani do ich struktury psychicznej, ani społecznej. Ot – sensacyjka, w sam raz by zniszczyć rodzinną imprezę, ale nie na tyle szokująca, by zrekonfigurować świat przedstawiony.

Ocena: 6/10

Chronologia wody, reż. Kirsten Stewart

Film, szczególnie jako debiut, imponuje. Jest zdyscyplinowany, precyzyjny, z jasnym pomysłem na siebie. Nawet jeśli w tym pomyśle niekiedy jest odrobinę pretensjonalności i efekciarstwa, o kilka okrągłych zdań i efektownych montażowych cięć za wiele. „Chronologia wody” udowadnia, że Kirsten Stewart jest nie tylko znakomitą aktorką, ale również reżyserką.

Imponuje również fakt, że hollywoodzka aktorka nie bała zmierzyć się w swoim pierwszym filmie z tak trudnym tematem – rodzinnej przemocy, molestowania, które przekładają się na całe życie, ciążą i determinują każdy aspekt tożsamości. Opowiada o tym skrawkami, urwanymi myślami, po części sfikcjonalizowanymi wspomnieniami. Fikcja działa autoterapeutycznie, pozwala powiązań wydarzenie nicią sensu, uporządkować, zrozumieć. Spożytkować to, co sprawia, że człowiek gnije od środka. Film jest adaptacją autobiograficznej powieści Lidii Yuknavitch, która układa własną chronologię zdarzeń, meandrując między kolejnymi etapami swojego życia, nie rozróżniając, co się wydarzyło, a co tylko w takiej formie zastygło w naszych wspomnieniach.

Tę fragmentaryczną strukturę Stewart przekłada na urywające się ujęcia, bliskie plany, monolog, który nadaje sens temu, co dzieje się w obrazie. Niektóre skrawki wracają, inne się przekształcają. Jest w tej formie niekiedy pewien przesyt – za dużo zabawy kolorami, ziarnem, planami. Ale film w pewnym momencie się uspokaja, przeszłość objawia się raczej teraźniejszymi poczynaniami bohaterkami, wtedy fabuła trafia na tradycyjne tory. Z początku to wcale nie działa na korzyść filmu, bo historia wpada w upraszczającą kliszę. Molestowana córka przemocowca sama staje się przemocowa, o skłonnościach autodestrukcyjnych, niszcząca wszystko, co dobre w jej życiu. Ale na szczęście to nie wszystko, co Stewart ma do powiedzenia.

Bo film okazuje się opowieścią o opowiadaniu. Pokazuje, w jaki sposób życie zamienia się w sztukę. I to jest najbardziej przekonująca i poruszająca część historii Lidii – gdy autoekspresja, literacka dyscyplina, rutyna pisania ratują ją. Zło potrafi być zamienione w piękno. Przeszłość przekształca się w słowa i formę, przez co można ją obłaskawić, nadać własną chronologię. Film przekonuje również dzięki odtwórczyni głównej roli – Imogen Poots, która przypomina młodą Kate Winslet, ma w sobie coś potężnego, jednocześnie niesamowicie smutnego i silnego. To materiał na wielką gwiazdę.

Ocena: 7/10