Kolejna relacja z Nowych Horyzontów przynosi dwie recenzje polskich filmów – szczególnie oczekiwanych „Minghun” Jana P. Matuszyńskiego i canneńskiej „Dziewczyny z igłą” Magnusa von Horna. Choć na pierwszy rzut oka tak różne, okazuje się, że oba wprowadzają nas w ciemny, ciemny świat.
Minghun, reż. Jan P. Matuszyński
Utrata dziecka, żałobna tonacja, pogrążanie się w ciemności – to tematy, które wracają w każdym kolejnym filmie Matuszyńskiego, począwszy od „Ostatniej rodziny”. W „Minghun” jest tak samo. Tym razem doszedł aspekt międzykulturowości – poszukiwania miejsc tranzytu między jedną obyczajowością a drugą. Miejsc, które staną się możliwością wyrażenia żalu, ale także będą nosicielami nadziei.
Te różnice kulturowe i poszukiwania przestrzeni, które staną się łącznikiem są w samym środku tej opowieści. To one dostarczają dramaturgii, one konstruują akcję, one sprawiają, że fabuła prze do przodu. Ale, niestety, to one sprawiają, że bardzo ciekawie zbudowana konstrukcja ostatecznie się dość spektakularnie wali.
Najciekawsze jest to, co wyraża się w emocjach. Szok, niedowierzanie, skrajna rozpacza, wreszcie martwe oczy rodzica, który nie jest w stanie pogodzić się z nagłą stratą. To wszystko tu jest, przede wszystkim dzięki świetnej roli Marcina Dorocińskiego, którego twarz jest jak czarne płótno, okrywająca całość żałobnym kirem. Gdy Matuszyński ten ból, tę żałobę celebruje, gdy się jej przygląda, gdy próbuje towarzyszyć bohaterowie w stracie, to film potrafi ścisnąć za gardło, porusza, pozwala wejść w stan głębokiej empatii. Niestety to jest jedynie interludium, bo serce filmu bije gdzieindziej. Niestety.
Wszystko, co niekoniecznie przekonujące, przywozi ze sobą postać dziadka Bena – teścia bolejącego nad stratą córki mężczyzny, Chińczyka mieszkającego w Szkocji. Tak jak transkulturowy jest Ben, tak bardzo przeniknąć różne wrażliwości próbuje Matuszyński. Nie w tym jest problem – raczej w sposobie, jak stara się to osiągnąć. Pomysłem Bena jest, by wyprawić zmarłej wnuczce ceremonię Minghun, polegającą na jednoczesnym pogrzebie i ślubie – z innym nieżyjący, co ma sprawić, że nie zaznają w zaświatach samotności. Egzotyczna atrakcyjność wydarzeń ma przykryć fakt, że psychologicznie nagle przestaje się tu coś zgadzać. Niestety nie przykrywa do końca.
Bo Jurek grany przez Dorocińskiego nie pała miłością do Bena, jego obecność go drażni, mimo to daje się wciągnąć w jego pomysły, które zarówno na pierwszy jak i na drugi rzut oka wydają się co najmniej dyskusyjne. Niemalże bez gadania rusza za nim w poszukiwaniu „partnera” dla córki, odwiedzają kolejne kostnice, a nawet zahaczają o handel ludźmi. Brzmi to zwyczajnie niewiarygodnie, wręcz karykaturalnie. I niczym nie da się uzasadnić. Podobnie zresztą jak rozwiązanie akcji, które ma znamiona „deus ex machina” i oparte jest na zbyt wielkim zbiegu okoliczności. W konsekwencji pryska cały żałobny ton, empatia ucieka, a emocje wyparowują, bo zostają zamienione na egzotyczny substytut. Żeby nie powiedzieć – chińską podróbkę.
Ocena: 6/10
Dziewczyna z igłą, reż. Magnus von Horn
Nałożone na siebie ludzkie twarze, sprawiające wrażenie wykrzywiania w groteskowych, przerażających minach. Otoczone ciemnością. Tak zaczyna się „Dziewczyna z igłą”. Daje to pierwsze wyobrażenie, gdzie się znajdujemy. W świecie masek, nieprawdy i pozorów. Tu każdy każdego oszukuje, nikt nie jest szczery, każdy pracuje na własny sukces. Ciemna tonacja czerni i bieli, w jakiej utrzymał von Horn swój film, dopełnia ponurego obrazu świata sprzed wieku.
Bezwzględny kapitalizm, społeczne nierówności, baronessy, Wielka Wojna i powszechna bieda sprawiają, że pętla na naszej szyi się zaciska. Podobnie zresztą jak na szyi bohaterki. Za niezapłacony czynsz wyrzucają ją z wynajmowanego mieszkania, mąż nie wraca z wojny, ale również nie został uznany za zmarłego, w pracy narasta presja, pozycja społeczna dokucza coraz bardziej, podobnie zresztą jak sytuacja kobiet. Można odnieść wrażenie, że von Horn zrzucił na młodą dziewczynę, swoją bohaterkę, wszelkie możliwe plagi ówczesnego świata. I z każdą kolejną sceną jej sytuacja się tylko pogarsza. Ta napędzająca się spirala beznadziei wywraca realizm, który zamienia się w eksploatację społecznych nizin.
Za ten zabrany realizm nie otrzymujemy nic w zamian – groteski, grozy, ekspresjonistycznego zniekształcenia, albo choćby kammerspielowego przywiązania do formy. Ta jest stylowa, w czym największą zasługę ma operator, ale brakuje jej dynamiki, jakiejś głębi, czegoś co nie tylko bo znakomicie wyglądało, ale również dodawało do tej historii. Oprócz dodatkowej dawki beznadziei.
Oczywiście nie można zabrać „Dziewczynie…”, że potrafi być wstrząsająca. idealnie potrafi grać oczekiwaniami, sygnałami, dramaturgią, która wiedzie ku kulminacji i finału. Gorzej jest jednak z samym prawdopodobieństwem wydarzeń, które, jak wspomniałem, rozrzedzają się ze względu na przesyt, który niebezpiecznie blisko sąsiaduje z przesadą.
Ocena: 7/10
Komentarze (0)