Dryfować ku jądru ciemności, a może dać się złapać w sidła miłości? Co oferuje spojrzenie w głębszą otchłań? Takie dylematy proponują dwa niezwykle popularne filmy tegorocznej edycji – „Aggro Dr1ft” i „Rodzaje życzliwości”.
Aggro Dr1ft, reż. Harmony Korine
Czy „Aggro Dr1ft” jest ostatecznym doświadczeniem filmowym? A może summą zachodniej kultury? Jednoczesną adaptacją Conrada, Dantego, „Juliusza Cezara”, Biblii, GTA i PornHuba? Te pytania mogą przez moment pojawić się w głowie podczas seansu filmu Korine’a. Podobnie zresztą jak wątpliwości dotyczące trzeźwości reżysera podczas kręcenia filmu. Można także pomyśleć, czy aby nnie jest to nowa wersja „The Room”. A już chocby to sprawia, że mamy do czynienia z doświadczeniem, delikatnie mówiąc, niezwykłym.
Tego filmu nie da się opowiedzieć. Może łatwiej byłoby zatańczyć, albo zaśpiewać. Albo choćby wybębnić o blat stołu. Bo jest to doświadczenie transowe, hipnotyczne, niemniej intensywne od nocy przetańczonej w klubie techno. Co prawda padają jakieś słowa (nawet bardzo wiele słów, zdecydowanie zbyt wiele, słowa bez końca, meandryczne, zapętlające się, zamieniające w poezję, rytm i dialogi z nieśmiertelnego dzieła Tommy’ego Wiseau), są bohaterowie, konflikty, misje, porachunki, sprzeczne interesy i emocje, ale na pierwszy plan wychodzi obraz kręcony kamerą termowizyjną, na którą Korine nałożył cyfrowe efekty – maski, tatuaże, wnętrzności, stygmaty i symbole. W tym prześwietlonym, przenicowanym, odwróconym świecie zalanym lawą i lodem panoszą się demony, diabły i anioły. I nie wiadomo, którzy przynoszą dobro, a którzy zło. Jakby te kategorie się rozpuszczały w kwasie acidowej estetyki.
To świat poza dobrem i złem, zamieniony w potok obrazów, słów, ciał, które wibrują, kołyszą się, fundując spektakl czystego ruchu, czystego obrazu, czystej formy – zamieniającej rzeczywistość w abstrakcję. Realizuje się ona nie tylko poprzez zmiennokształtne kolory, przemieniających się ludzi w potwory, zlewające się tło z ludźmi, ale także przez dryf tytułowej przemocy, która nie ma znaczenia, nie ma celu, jest tylko ruchem, gestem, przemieszczaniem się pikseli, wędrujących w strumieniu glitchy.
Przemoc jest rozrywką. Jest niewinna, urocza i piękna. Odcinane głowy, rozkwaszane twarze, dziurawione tułowia nie są złem, a doświadczeniem – jak w grach komputerowych, do estetyki których Korine nieustannie nawiązuje. Tworzy przegięte, groteskowe postacie wyciągnięte z wyobraźni uniwersum Mortal Kombat czy innych Tekkenów. Tworzy bestie, a nie ludzi – a nad nimi nie ma co wypłakiwać oczu. Nawet, gdy obdarza bohatera dziećmi i żoną, to jest to rzeczywistość wzięta bardziej z pornofantazji niż z życia. Tu wszystko jest kalką kalki przetworzenia cytatu rzeczywistości, w której Juliusz Cezar napisał Biblię, a GTA staje się najwyższym estetycznym punktem odniesienia. To kino brechtowskie – stosujące zasadę obcości, wyolbrzymione, koślawe, samoświadome. Przegadane, prześwietlone, przeestetyzowane. Pokraczne do przenicowania. Po prostu piękne.
Ocena: 8/10
Rodzaje życzliwości, reż. Yorgos Lanthimos
Życzliwość to zdecydowanie za słabe słowo. Tu raczej chodzi o miłość, uzależnienie, władzę. Ale też o grę, szaradę, zabawę. Film Lanthimosa, podobnie zresztą jak wszystkie poprzednie jego projekty, trudno ująć jednym przymiotnikiem, prostą interpretacją, jakąś trafiającą w punkt myślą. Bo to filmy, które zwodzą, które nas oszukują, które się nami bawią. „Zasady życzliwości” opowiadają o ludzkich marionetkach. Także tych, które siedzą przed ekranem.
Trzy nowele nakręcone z tą samą ekipą. Sprawiają wrażenie szybkich szkiców, czegoś nagryzmolonego na marginesie, zarysów pomysłów. Każda z nich pewnie mogłaby się rozrosnąć do samodzielnego projektu. Ale można odnieść wrażenie, jakby Lanthimos nie miał do nich serca, jakby brakowało czasu i energii. Jakby „Rodzaje życzliwości” powstały gdzieś między innymi, ważniejszymi projektami. Tym bardziej dziwi rozwleczony metraż.
I tym bardziej dziwi fakt, że Lanthimos tę samą myśl, tę same emocje mnoży razy trzy. Bo choć na pierwszy rzut oka historie są tak od siebie różne, to przecież zasadniczo opowiadają o tym samym. Różnią je konwencje, fabuły, formy oferowanej dziwności, ale łączą aktorzy i miłość, która spogląda na ich bohaterów, łączy, ale także zniewala, staje się więzieniem, żyłką łączącą z tym, który potrafi to wykorzystać.
Tę żyłkę próbuje rozwinąć między oglądającym a „nadmarionetą”, czyli nim samym, mistrzem, który się nami bawi. Każe rozwiązywać szarady, zagadki, zastanawiać nad zasadami gry, rozszyfrować sensy i paralele. Wszystko po to, by ostatecznie pokazać swoją władzę, zwieźć nas jeszcze raz. Pokazać – nie ufajcie wielkim narratorom. Mają nad wami za wielką władzę. Jakby spowiadał się z siły, którą posiadł i która go przeraziła. Mami obrazami, dziwnościami, atrakcyjnymi aktorami. Po to tylko, by pokazać, że to nie ma większego znaczenia. Ale czy to aby nie jest kolejny poziom manipulacji?
Ocena: 6/10
Komentarze (0)