Nowe Horyzonty 2024 #7 – Queerowanie i człapanie

Para ratująca związek poprzez wspólne podróżowanie i queerowy musical o jednej z najbardziej szalonych fabuł we współczesnym kinie. Kolejnego dnia Nowych Horyzontów działo się.

Emilia Perez, reż. Jacques Audiard

Ta historia nie byłaby w stanie się obronić, gdyby została nakręcona w jakiejkolwiek innej konwencji niż musicalowa. Śpiew i taniec, pojawiające się znienacka w tej jakże ponurej rzeczywistości filmowej, sprawiają, że całość doznaje uwznioślenia – wchodzi na poziom umowności, gry, konwencji, która nie ma mieć nic wspólnego z prawdą zachowań, psychologii czy prawdopodobieństwa. To rzeczywistość zqueerowana, celowo udziwniona, by generować emocje i testować filmową materię, sprawdzając, co jest w stanie w sobie pomieścić.

Kategoria queer jest tu jak najbardziej na miejscu, bo w centrum opowieści jest problematyka korekty płci. Nie byłoby w tym jeszcze niczego dziwnego, gdyby nie fakt, że chce się jej poddać prawdziwy macho, szef wielkiego narkotykowego kartelu z Meksyku. To zderzenie potrzeby uregulowania własnej tożsamości, wyciągnięcia na powierzchnie kobiecego wnętrza z jego przeszłością i dotychczasową, brutalną działalnością, prowadzi do rozszczelnienia filmowej rzeczywistości. To prowadzi do wlania się w nią dziwaczności, nieprawdopodobieństwa, a tym samym daleko posuniętej umowności. Nie ma sensu pytać o to, czy taka historia miałaby rację bytu. Tak jak nie ma sensu pytać, czy ludzie mogą nagle na ulicy zacząć tańczyć i śpiewać w rytm rozlegającej się muzyki. Pozostaje sama powierzchnia – jej glamour, wspaniałość, kreatywność, pomysłowość. A także całe potoki emocji.

Emocji, które nic nie robią sobie z nieprawdopodobieństwa. Jakby Arystoteles znalazł idealny przykład swojej tezy, że w tragedii niemożliwe nie istnieje, wszystko jest kwestia uprawdopodobienia zmyślenia. A emocji jest wiele. I ich nosicielem jest nie tylko niesztampowa fabuła, ale również, a może przede wszystkim, aktorzy – Karla Sofia Gascon, Selena Gomez i Zoe Saldana. Cała trójka stworzyła zespół, który jest związany emocjonalnymi relacjami, pełnych pasji, interesów, pragnień i żądz. Zazwyczaj całkowicie niemożliwych do przeniknięcia przez innych.

Warstwa muzyczno-taneczna, tak ważna przecież w przypadku musicalu, tym razem nie jest najbardziej porywającym elementem, choć taniec ewidentnie góruje nad piosenkami. Ale to nie ma znaczenia, bo warstwa musicalowa jest tylko znakiem, ma za zadanie wyzwolić rzeczywistość z konieczności prawdopodobieństwa. I robi to znakomicie.

Ocena: 8/10

To nie mój film, Maria Zbąska

Dwójka bohaterów, jeden namiot i polskie wybrzeże rozciągnięte od Świnoujścia do Piasków. Maria Zbąska redukuje swoją opowieść z wszystkiego, co zbędne. Stawia na minimalizm. Bo przemawiać ma coś innego – dialogi między bohaterami, którzy przeżywają kryzys w związku i decydują się na dość radykalne posunięcie w celu ratowania siebie: wyruszają w pieszą wędrówkę wzdłuż wybrzeża.

Na poziomie konceptu nie brzmi to źle. Zazwyczaj, gdy usuniemy wszystko, co zbędne, to przekaz się rozjaśnia. Problem w tym, że musimy mieć „motor”, które będzie pchać tę historię – ciągnąć ją za uszy, jak on i ona sanki ze swoim ekwipunkiem. A tutaj tego niestety zabrakło. Nie ma ani precyzyjnego scenariusza, ani dramaturgii, a tym bardziej ostrych jak brzytwa dialogów. A tu one powinny napędzać akcję.

Twórcy postawili na tonację komediodramatyczną. Trochę w klimacie kina czeskiego. Ma być zabawnie, lekko, ale jednak każde słowo ma mieć jednocześnie swoją wagę, nieść jakąś prawdę zarówno o parze, ale także uniwersalnie – o współczesnych związkach. O ile faktycznie niektóre obserwacje są celne i można się w nich przejrzeć, niekiedy wręcz przez nie zawstydzić, tak brakuje im lekkości. Ich humorystyczność jest wymuszona, szeleści papierem. Padające słowa są wykalkulowane, nazbyt literackie, a tym samym nieprawdziwe. Może to też wina nietrafionej obsady. To sprawia, że cała sytuacja rozpada się, jak namiot pod wpływem zbyt silnego wiatru.

Historii brakuje również dramaturgii. Jest płaska. Jakby bohaterowie wcale nie pokonywali setek kilometrów, a stali w miejscu. Spotykają ich różne sytuacje – a to zbyt silny wiatr, a to woda wdziera się do namiotu, kogoś spotykają, kłócą się i godzą. Ale nadal stoją w miejscu. Film jest pozbawiony klasycznej struktury z kulminacją i zwrotami akcji. Jest ciągłe człapanie i gadanie. O ile znamy punkt wyjścia – znudzona sobą para wyrusza w podróż – to brakuje punktu dotarcia. Dostajemy tylko klamrę, która sugeruje, jakoby bohaterowie kręcili się w kółko. W pierwszej scenie kobieta mówi, że ich związek jest jak pogryziona przez psa ładowarka – niby jeszcze ładuje, ale jak długo można to ciągnąć. Finał przynosi refleksję, że ładowarka faktycznie wciąż ładuje. I co, jednak można to ciągnąć? Twórcy widzieli w tym raczej happy end. Ja mam wątpliwości. Nie widzę, by wspólna podróż przyniosła parze jakąkolwiek zmianę, przełom, świadomość. I widzom również nie przynosi.

Ocena: 5/10