Co łączy film o współczesnej Rumunii i rodzicielskwie w Norwegii? Bohaterowie obu filmów próbują dawać radę – w walce z codziennością, odpowiedzialnością, wymaganiami współczesnego. Łatwo nie jest, ale nikt nie obiecywał.

Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata, reż. Radu Jude
Czy apokalipsa będzie transmitowana przez Tik Toka? A może już się wydarzyła, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi? Cóż, nic dziwnego, bo jak twierdzi Radu Jude, nie ma co się po niej za wiele spodziewać. Dziś dzieją się rzeczy o wiele bardziej spektakularne, a i tak przechodzimy obok nich całkowicie obojętnie. Nowy film Rumuna to jazda bez trzymanki, bezkompromisowy strzał prosto w serce, po którym nasze spojrzenie na rzeczywistości musi się odmienić. Albo nie.
Kto wie, czy to właśnie nie Jude potrafi dziś zajść za skórę rzeczywistości najboleśniej. I w całkowicie nowatorski sposób. Tym razem w prawie trzygodzinnym filmie przyglądamy się dziewczynie, która głównie stoi w ulicznych korkach, a w międzyczasie nagrywa wulgarne Tik Toki, przemieniając się w jej alter ego – Bobcika: putinistę, mizogina, obleśnego typa, który gada tylko o zaliczaniu lasek i imprezowaniu. Stanie w korkach to, można powiedzieć, jej praca. Bo jeździ po Bukareszcie, zbierając nagrania od ludzi poszkodowanych w miejscu zatrudnienia. Jej firma ma stworzyć film instruktarzowy dla zagranicznego kontrahenta, by przekonać jego pracowników, że ich pracodawca dbają o bezpieczeństwo.
Wszystko jednak okazuje się być na opak. Firma nie dba o bezpieczeństwo, tylko o reputację. Chcą nagrać film z ofiarą, ale najlepiej, bym mówiła to, co pracodawca chce usłyszeć. Bohaterem niby ma być osoba, która ucierpiała w wypadku, ale byłoby idealnie, gdyby okazało się, że sama jest sobie winna. Jude w całej serii gagów rozbraja współczesny kapitalizm, a przede wszystkim relację sił między Wschodem i Zachodem Europy. Jednocześnie rozbija ułudę wspólnotowości – przygrywająca jako dzwonek telefonu bohaterki „Oda do radości” nie daje zapomnieć o szczytnej idei, która upada pod wpływem presji kapitału.
Mimo metrażu film Judego jest całkiem minimalistyczny. Nie wiele w nim akcji, za to znacznie więcej żartów, celnych obserwacji, złośliwości, a także dziwacznego autotematyzmu, wprowadzonego przez postać Uwe Bolla, okrzykniętego niegdyś najgorszym współczesnym reżyserem filmowym. Repetytywność formy, wracanie do tych samych sytuacji, pomysłów, postaci pokazuje banał i nieznośną powtarzalność dzisiejszego świata, zjedzonego przez samochodowe korki, nadgodziny, nachalne social media i podrzędną kulturę popularną. Jednocześnie Jude nie ma wątpliwości, że te wszystkie oznaki zbliżającego się końca, wcale nie są czymkolwiek nowym. Stan dekadencji trwa znacznie dłużej i zwyczajnie nie zdaliśmy sobie sprawy, że koniec nastąpił dawno temu. Sytuację ciągłego krążenia po Bukareszcie swojej bohaterki rymuje z socjalistycznym filmem sprzed lat, w którym taksówkarka także krążyła po mieście, mierząc się z problemami ówczesnego, bynajmniej nie lepszego świata.
To, co najlepsze w „Nie obiecujcie…”, to bezlitośnie krytyczne wejrzenie w dzisiejszy świat połączony z wyjątkowo kąśliwym humorem, biorącym się również ze świetnej orientacji w dzisiejszej kulturze memów, social mediów i nizin kultury najpopularniejszej. Łącząc estetyki, rejestry, dyskursy i pomysły Jude stworzył eklektyczny portret zdecydowanie nie tylko rumuńskiego tu i teraz. W jego dziele przegląda się cała Europa. I czerwieni się ze wstydu.
Ocena: 8/10

Armand, reż. Halfdal Ullmann Tondel
Punkt wyjścia znamy skądinąd. Czy to z „Rzezi” Romana Polańskiego, czy z „Odkupienia” Franka Kranza. Są rodzice dwóch małych chłopców, niepokojące oskarżenie kierowane w stronę jednego z nich, szkolna instytucja i próba podjęcia psychologicznego pojedynku. Ale z każdą kolejnym wypowiedzianym zdaniem, z każdą sceną, z niemal każdym słowem, sytuacja zaczyna skręcać w inną stronę, nieco dziwaczniejszą, bardziej problematyczną, coraz głębiej w przeszłość, w dusze, w serca.
W pewnym momencie główna bohaterka filmu, grana przez Renate Reinsve, mówi słowa bliskie każdemu rodzicowi: „Jeśli spojrzycie na nas ani nie zbyt głęboko, ani nie nazbyt powierzchownie, to dostrzeżecie, że dajemy radę”. „Dawanie rady” to wszystko, na co można liczyć, gdy jest się rodzicem. I walka o to, by dowieść, że się tę radę daje, jest w pewnym stopniu tematem „Armanda”. Bo Elisabeth – znana aktorka – od pewnego czasu wychowuje syna sama, jej mąż bowiem zginął w wypadku. Tytułowy Armand jest źródłem ciągłych kłopotów, ale teraz oskarżenie jest poważniejsze. A dowód na dawanie rady trudniejszy do dostarczenia.
Poza głębią psychologicznych obserwacji, wyrażanych nie tylko dialogiem i wyborną grą aktorską, ale również tańcem i gestem (tak, film momentami wędruje w stronę dalekiego od klasyki musicalu czy też konwencji teatru tańca), film najbardziej działa swoim nieustannym balansowaniem między niezwykle poważną, wręcz ponurą tonacją, a nieoczywistą groteską i smoliście czarnym humorem. Źródłem rozbrajających napięcie (choć niekiedy jednocześnie generatorem dyskomfortu) jest to, co wydawałoby się dalekie od zabawności: cieknąca krew z nosa, przerażenie młodej nauczycielki, nerwowe reakcje Elisabeth czy załamanie nerwowe matki drugiego chłopca. Ale dzięki świetnej reżyserii Tondela i zastosowanej repetytywności humor pojawia się jakby znikąd, ale akurat wtedy, gdy jest najbardziej potrzebny.
Reżyseria i formalna pomysłowość są wielkim walorem „Armanda”. Tondel świetnie posługuje się aktorami – scena nerwowego, niekończącego się śmiechu przechodzącego w szloch w wykonaniu Reinsve pozostaje w głowie długo po seansie. Potrafi wydobyć z nich tony głęboko skrywanych emocji, które wychodzą z bohaterów pomału, stopniowo, uwalniając kolejne pokłady tajemnic, kłamstw, manipulacji i własnych interesów. Bo ostatecznie to nie jest film o dzieciach, lecz o dorosłych, którzy próbują dawać radę, ale nie zawsze im się to udaje.
Ocena: 7/10
Komentarze (0)