W „Simonie Kossak” bohaterka, by odkryć własną tożsamość, jedzie głęboko w białowieską puszczę. W „The Different Man” bohater zrywa kolejne maski, przywdziewa kolejne i niczym Tezeusz czy też minotaur porusza się po labiryncie własnej tożsamości. Filmy na pierwszy rzut oka tak bardzo różne potrafią jednak ze sobą rozmawiać. Poszukują bowiem prawdy o swoich bohaterach tam, gdzie światło nie dociera.
Simona Kossak, reż. Adrian Panek
Ekolożka, badaczka, kobieta silna, niezależna i wciąż uciekająca od spuścizny własnego nazwiska. Simona Kossak, bohaterka biopicu Adriana Panka, była kobietą fascynującą i wielowymiarową. I chyba właśnie to odrobinę zaważyło na jakości filmu. Dobra połowa filmu to poszukiwanie przez twórców klucza do tej powieści. Poszukiwanie konfliktów, ścieżek fabularnych, tematów do ugryzienia. Gdy udaje się to uporządkować, film wreszcie wpada w odpowiednie trybiki i całkiem przyjemnie, gładko i bez zakłóceń sunie ku wyznaczonym celom. Co zresztą wcale nie musi być zaletą.
Na początku jest jedynie wyrazista bohaterka, co jest dużą zasługą Sandry Drzymalskiej, która z miejsca potrafiła nadać granej postaci charakter, ale też tragizm. Zresztą nie bez odpowiedniej dawki humoru. I przez dłuższy czas jest tylko ona. Ona zdradzona, ona niechciana, ona szukająca własnego miejsca, wreszcie ona niezależna – we własnej ostoi, czyli białowieskiej puszczy. Długi czas fabuła nie może ruszyć z miejsca, uzyskać odpowiedniego tempa, a przede wszystkim konfliktów. Gdy jednak wreszcie je znajduje, to zasypuje nimi bohaterkę. Bo i konfrontuje się z niewiernym kochankiem, musi walczyć z peerelowską władzą, a także z dziedzictwem własnej rodziny.
I chyba ta ostatnia walka jest najciekawsza. Jej adwersarką jest bowiem własna matka, stojąca na straży pamięci o mężach, dziadkach i pradziadka – wszystkich, bez wyjątku, wybitnych. A przynajmniej taka jest wersja oficjalna. Simonie natomiast do wybitności daleko. Przynajmniej w dziedzinie sztuk. Jest trochę kolorowym ptakiem, trochę rodzinnym dziwadłem, ale najbardziej sobą. Co niezwykle drażni jej matkę, która robi wszystko, by tę silną tożsamość wyplenić, zamieniając w kindersztubę. Wybitnie interesujący jest tu także konflikt aktorski. Po drugiej stronie barykady znajduje się bowiem Agata Kulesza, która zagrała rolę tragiczną, choć wyjątkowo antypatyczną: arystokratkę, która dla pozycji, pozorów i dziedzictwa potrafi zaprzeć się własnej córki i pozbawić szczęścia wnuczkę. Jest w tym wiele siły, ale jeszcze więcej wewnętrznego dramatu.
Można odnieść wrażenie, że film cierpi na niewykorzystany potencjał. Jak wspominałem, konflikty sypią się z rękawa, ciekawych postaci przybywa, mamy tajemniczą puszczę, wspaniałą przyrodę, sarny, żubry, dziki, zioła, zagajniki i drzewa. i bohaterkę, która tym wszystkim oddycha, jak nikt tę puszcze rozumie, kobietę pełna zielonej energii. Ale w rękach twórców ta cała pierwotność, naturalność, surowość i nieokrzesaność ulatuje. Staje się scenografią, egzotyką, bajką, a nie autentyczną rzeczywistością, o którą Simona walczyła. Symbolem tej sztuczności jest całkowicie nietrafiona muzyka. Twórcy zaopatrzyli film w przeboje z lat 70. – dobierając je bez większego porządku: od Andrzeja Dąbrowskiego i jego „Zielono mi” do Breakoutu. Oryginalna muzyka Chajdeckiego skomponowana jest tak, by łączyć kolejne popularne przeboje, utrzymywać między kolejnymi piosenkami ich klimat. Pod jej wpływem bohaterka jakby przeistaczała się z racjonalnej badaczki, zaciekle walczącej o prawdę, w rozpuszczoną i niewydarzoną hippiskę, która wyjeżdża do lasu, by uciec od problemów.
Można to nazwać zagraniem pod publiczkę – a raczej publikę. Bo film nakręcony jest tak, by widownia była jak największa. Stąd uproszczenia, ukłony w stronę szerokiej widowni i opowiadanie skrótami, humorem i mocnymi obrazami (jak choćby wycinania piłą elektryczną drzwi w leśnym domku). A jak zwykle w takiej sytuacji się dzieje, to wszystko sprawia, że umyka gdzieś subtelność, klimat, emocja. Z drugiej strony, Simona Kossak zasługuje na popularyzację. Jeśli to jedyny sposób – niech tak będzie.
Ocena: 6/10
The Different Men, reż. Aaron Schimberg
Co sprawia, że w najgłębszej przestrzeni własnej tożsamości jesteśmy sobą? To główne pytanie, które zadaje Aaron Schinberg. Choć pytań pomocniczych, towarzyszących jest znacznie więcej: w jaki sposób tworzy się tożsamość, jaki wpływ ma na nią presja społeczna, czy możemy uciec od własnego ja? Amerykanin mnoży znaki zapytania, podobnie jak tożsamości swojego bohatera.
Ten film operuje wieloma metaforami. I świetnie poprzez metafory się o nim mówi. Można sięgnąć po figurę maski pod którymi są kolejne i kolejne i kolejne, jest ich tak wiele, że nie wiadomo, czy gdzieś pod nimi znajduje się jakaś prawdziwa twarz. Można też mówić o matrioszkach, które skrywają w sobie mniejsze wersje siebie. Niby inne a tak bardzo podobne. Przerażająco. Można mówić również o labiryncie, przez który błądzi bohater, szukając siebie, a może właśnie od siebie uciekając – nie do końca wiadomo, kto tu jest minotaurem, a kto Tezeuszem. Kto piękną a kto bestią.
Wreszcie jest scena, gra, rola i publiczność, którzy w jedną chwile mogą okazać się bohaterami sztuki. W pewnym momencie bohater trafia do off-Broadwayowego spektaklu, w którym chce zagrać siebie. Musi w tym celu założyć oszpecającą maskę, bo w międzyczasie przeszedł terapię, która sprawiła, że wyzdrowiał i jego zniekształcona twarz wróciła do normy. Mężczyzna przechodzi długą drogę po to tylko, by powrócić do pierwotnego punktu. Lepiej zrozumieć, przepracować, ponownie poczuć. Ale okazuje się, że nawet siebie nie jest w stanie zagrać lepiej od przypadkowego mężczyzny. Mężczyzny, który na dodatek wciąż ma zniekształconą twarz, co nie przeszkadza mu czerpał pełnię z życia.
Trudno się mówi o fabule tego filmu, bo jest meandryczna, labiryntowa, zwodnicza. Oparta na nieustannych metamorfozach, kolejnych poziomach gry, zakładanych maskach, wikła się w fikcję i szuka tożsamości. Ale w tym szaleństwie zdecydowanie jest metoda. Bo ostatecznie po przebyciu niepokojącej, zwodniczej i pełnej zakamarków drogi dochodzi się do wniosku, że maski nie mają znaczenia. Że pozory nimi pozostaną, że twarze, uśmiechy i kolejne wnętrza matrioszek nie są w stanie zasłonić tego, co przez nie prześwieca, czyli naszego wnętrza – formowanego przez społeczne oczekiwania, własne pragnienia i marzenia, ale odporne na fałsz i pozę. Jest to tyleż pocieszające, co niepokojące. Maska nas nie zakryje, pozór nie wyzwoli, uśmiech nie ukryje.
Piękno jest głęboko w nas. Nie ma nic wspólnego z powierzchnią naszych ciał.
Ocena: 7/10
Komentarze (0)