„Między nami są sytuacje” – to jeden z tytułów, o których piszę z drugiego dnia Nowych Horyzontów. I kategoria „sytuacji”, zazwyczaj „nowych”, zdeterminowała odbiór obejrzanych filmów – oprócz filmu Michała Szcześniaka: „I Saw TV Glow” i „Sasquatch Sunset”.

I Saw the TV Glow, reż. Jane Schoenbrun
Kojarzycie to wspomnienie: jest lato, zaczyna się wieczór. Właśnie skończyliście z kolegami rysować kredami po ulicy przed domem, a w oddali stoi samochód sprzedający lody? O tym właśnie opowiada Jane Schoenbrun. O nieokreślonym uczuciu, które wiąże się ze spoglądaniem w przeszłość, w okres dzieciństwa, gdy wszystko miało jakieś inne, intensywniejsze barwy. Wszystko wydawało się bardziej realne. Nawet serial, który lubiliście oglądać późnym wieczorem w każdą sobotę. Ale tym uczuciem nie jest nostalgia. To raczej zawód, rozczarowanie, poczucie duszności. Jakbyśmy nagle poczuli, że przeszłość jest bardziej realna niż tu i teraz. Nasza praca, rodzina, całe dorosłe życie.
To bardzo niepokojące uczucie. Towarzyszy przez cały seans. To nie jest horror, który straszy stworami czy jump-scare’ami. Nie ma krwi, morderców, ani zagrożenia. Jesteśmy tylko my jak świecący ekran telewizora czujący jakąś stratę, niepokój, nierealność własnego ja. Największym osiągnięciem Schoenbrun jest to, że potrafiła to uczucie zuniwersalizować. Pasuje do wchodzenia w dorosłość, do spoglądania w przeszłość, ale także, a może przede wszystkim, do doświadczenia obcości własnego ciała. Film bardzo delikatnie sugeruje, że bohaterowie owładnięci pulpowym serialem dla nastolatków mierzą się z własną seksualnością – niekoherentnością własnych uczuć i społecznych oczekiwań.
Jednocześnie to film o nastoletniej depresji. Nie bez powodu głównym złoczyńcą w oglądanym przez bohaterów serialu jest Mr Melancholy. Chłopak i dziewczyna, znajomi ze szkoły, trzymający się z dala od rówieśników, znajdują porozumienie dzięki wspólnocie ulubionego serialu, który z czasem zaczyna zastępować ich rzeczywistość. Schoenbrun świetnie identyfikuje nastoletnie niepokoje, opakowując je w najntisową estetykę dziwacznych, tanich telewizyjnych produkcji dla młodych dorosłych. Kicz kapie i łączy się z telewizyjną poświatą, która była nieodłącznym elementem dzieciństwa wszystkich, którzy w latach 90. wchodzili w dorosłość. Dziwność ekranowego świata stapia się z pokracznym doświadczeniem wychodzenia z okresu dzieciństwa. Razem stają się nierealnym wspomnieniem, które ma posmak rozczarowania coraz szybciej mijającym, dorosłym życiem.
Ocena: 7/10

Sasquatch Sunset, reż. David Zellner, Nathan Zellner
Seans filmu „Sasquatch Sunset” jest konfudującym doświadczeniem. Nie tylko dlatego, że Zellnerowie opowiadają o ostatniej rodzinie Sasquatchy, czyli Wielkich Stóp, w filmie nie pada ani jedno zdanie, a bohaterowie komunikują się piskami i pohukiwaniami. Chodzi raczej o nieustanne zmiany tonacji, które tkwią już choćby w sposobie, jak przedstawia się postaci tytułowych stworzeń.
Gumowe maski i wielkie, włochate workowate stroje już na wstępie nie pozwalają traktować całości poważnie – pomijając nawet, że mowa o mitycznych stworzeniach z Gór Skalistych. Z drugiej strony wzrok przyciągają wielkie oczy kryjących się pod przebraniem aktorów – i to nie byle jakich, bo główne role przypadły Jessiemu Eisenbergowi i Riley Keough. Widać w nich przeważnie smutek, czasem strach, emocje, wobec których nie można przejść całkowicie obojętnie.
I taki jest cały seans. Z jednej strony niekiedy wręcz slapstickowy, groteskowy, zapędzający się w rejony pełne niewybrednego humoru skatologicznego. Z drugiej nad całością unosi się ciężar samotności, przemijania, nieustannego zagrożenia, autentycznych uczuć, łączących członków rodziny. I trudno w tych skrajnościach się odnaleźć. Za wiele tu smutku i melancholii, by rwać boki nad samym konceptem i dziwacznymi pohukiwaniami czy nawoływaniami do seksu, ale jednocześnie fakt, że przyglądamy się legendarnym stworzeniom niemalże w konwencji filmu przyrodniczego nie jest w stanie sprawić, że całkowicie emocjonalnie wsiąkniemy.
I być może taki był koncept, by wciąż balansować, uciekać od patosu i nie dać się całkowicie grotesce. Bo przecież można to też czytać jako przypowieść o budzeniu się człowieczeństwa w jakiejś odległej odnodze ludzkiego stworzenia. Albo jako współczesną baśń utkaną ze spiskowych teorii, która ma działać na rzecz wspierania idei ekologicznych. Czytać można różnorako, tak samo jak różnorakie uczucia można mieć podczas seansu. A konfuzja to nie zawsze najgorsza z możliwych reakcji. Wybija z senności ubitych sposobów opowiadania i rozpoznanych motywów.
Ocena: 6/10

Miedzy nami są sytuacje, reż. Michał Szcześniak
Dokument Michała Szcześniaka należy do filmów zwodniczych. Jest nastawiony na generowanie kolejnych niespodzianek, zwrotów akcji i konfudowania widowni. Zaczyna się jak komedia o współczesnym wcieleniu Pawła i Gawła – jeden na górze, a druga na dole. Mężczyzna uwielbia balangi, grać na perkusji w środku nocy i donośnie śpiewać nad ranem. Ona z kolei wyjątkowo ceni sobie spokój, cisze i dobrosąsiedzkie relacje. Dlatego tworzy petycję, by wykurzyć niepokornego sąsiada i uprzejmie donosi do dzielnicowego. Pierwszy zwrot akcji przychodzi wtedy, gdy okazuje się, że kolejny raz powiedzenie o przyciągających się przeciwnościach się sprawdziło.
Sąsiedzi więc nie tylko zawarli rozejm, ale weszli w fazę bliższej znajomości. Ona zaczęła zwracać się do jego matki per „mamo”, a on wszedł w jej biznes. Poza tym zaczęli wspólnie tańczyć w środku nocy, planować wspólną przyszłość, a on wyznawać jej miłość. Ale tu czai się kolejny zwrot akcji, o którym powinienem milczeć, bo psuje on misterny plan twórców. W dokumencie chodzi bowiem właśnie o to zaskoczenie. Mam jednak spore wątpliwości, czy od ewentualnego spoilera bardziej nie wywraca tego filmu fakt, że ten zwrot akcji w ogóle się pojawia. A raczej – jak jest przedstawiony. Wątpliwości są natury moralnej. A jak wiemy nie od dziś, etyka jest w kinie dokumentalnym wyjątkowo istotną i delikatną kwestią.
Oględnie mówiąc, chodzi o to, że pojawia się „ten trzeci”, który całkowicie rekonfiguruje nasz status wiedzy na temat tego, co tu się w ogóle dzieje. I co to za sytuacje są miedzy bohaterami. Samo zaskoczenie jest rzeczywiście niezwykle filmowe, ale obawiam się, że „ten trzeci” niekoniecznie musi być zachwycony sposobem, w jaki został przedstawiony. Bo wiele rzeczy dzieje się za jego plecami, on zdaje się niczego nieświadomy, a przynajmniej można mieć wrażenie, że widzowie wiedzą coś, o czym on nie ma pojęcia. A co nie stawia go w najpiękniejszym świetle. A jak wiadomo, w kinie dokumentalnym niepięknie tak czynić.
Także, podczas seansu można się głowić, czy to aby piękne te sytuacje, które są między bohaterami. Choć w sumie – czy muszą takimi być? Nie, ale nie powinny stawiać w złym świetle niczego nieświadomych bohaterów. Inna sprawa, że węzeł gordyjski uczuć, relacji, interesów i emocji wiążący trójkę bohaterów jest ściśnięty niezwykle mocno. I zawiera w sobie wiele o naszym tu i teraz – samotność, trudny emigracji, marzenia i strach przed ich realizacją, niepokoje ekonomiczne i związane z międzyludzkim zaufaniem. Ogląda się to niekiedy jak trochę własne życie, trochę jak podpatrywanie sąsiadów, a trochę, niestety, jak obyczajową sensację. Także sytuacje są, ale nie zawsze takie, które nadają się do pokazania. Bo nie wszystko się nadaje.
Ocena: 6/10
Komentarze (0)