Nowe Horyzonty 2023 #6 – Życie złe, życie dobre

Tym razem o dwóch filmach, które ze sobą dialogują. Jeden bowiem mówi o życiu zły, drugi – o życiu dobrym. Czy jednak pozory są tożsame z prawdą? A może żadne życie nie jest ani złe, ani dobre?

Złe życie, reż. Joao Canijo

Akcja tego filmu mogłaby się z powodzeniem rozgrywać pod koniec XIX wieku. Unosi się bowiem nad nim poczucie zmierzchu i dekadencji. Rozkładu uczuć i relacji. Końca panowania arystokracji, która niechybnie ulega upadkowi i postępującemu zubożeniu. Jednak to nie jest film – przede wszystkim – o statusie społecznym. A o uczuciach. A może właśnie – o ich braku.

Równorzędnymi bohaterkami są cztery kobiety: seniorka, dwie córki i wnuczka. Wspólnie posiadają hotel – przepiękny modernistyczny pałacyk, zdumiewający swoją elegancką bryłą, ale również dystansujący chłodem geometrycznych proporcji. Jest podobny jak właścicielki – eleganckie, piękne kobiety, które żyją w nieustannym stanie poruszającej, wzajemnej niemiłości. To – rzecz jasna – również przywilej ich statusu – całymi dniami rozprawiać o uprzedzeniach i uczuciach, co Canijo skwapliwie, acz nienachalnie punktuje.

Są w nieustannym konflikcie – wzajemnie zarzucają sobie obojętność, emocjonalny chłód, nieumiejętność zaangażowania się i egoizm. Jakby w drugim bliskim szukali cech, które idealnie określają je same. Tak wiele czasu i sił poświęcają wzajemnych wyrzutom, że określanie wzajemnych relacji nie jest już komentarzem, diagnozą, lecz esencją ich żyć. Jakby nie potrafiły wyrwać się z pułapek obojętności i zacząć żyć własnym życiem. Nie potrafią ze sobą funkcjonować, ale tym bardziej nie potrafiłyby bez siebie żyć. Paradoksalnie wszyscy zarzucają sobie bezduszność i emocjonalną martwotę, ale nie potrafią mówić o niczym innym jak o uczuciach.

Canijo rafinuje styl. Tu nie ma ani jednego przypadkowego kadru, ruchu kamery, czy punktu padania światła. Każdy kadr jest perfekcyjny, ustawiony według najlepszych zasad kompozycji, nasycony głębokimi kolorami, zatopiony w półcieniach, czerpiący niekiedy z estetyki tenebryzmu. Sposób przedstawiania tego dziwacznego świata jest daleki od realizmu. Kubistyczny budynek bardziej niż miejsce wypoczynku przypomina panującą wewnątrz atmosferą stare uzdrowisko lub hospicjum, nad którym unosi się odór śmierci. Canijo barwą i stylistycznym wyrafinowaniem świadomie nawiązuje do najlepszych wzorców melodramatu: do Douglasa Sirka i Pedro Almodovara. Tak jak ci wielcy mistrzowie – on również jest reżyserem kobiet, które rozumie, w które głęboko wnika, którym współczuje – choć nie ma tu nikogo, kogo można byłoby polubić.

Od pierwszego kadru nie da się oderwać oczu od tej misternej filmowej roboty, która wciąga w dziwaczny, niepokojący, jednocześnie odpychający i fascynujący świat gordyjskiego supła pretensji, walk i niemego wołania o miłość. Canijo doskonale wie, co chce osiągnąć i każdym zdaniem, każdym ruchem kamery do tego dąży – z pełnym powodzeniem. A ten odpychająco-przyciągający świat jest jak niebezpieczna magma – gorąca od buzujących, choć tłumionych emocji, pełny złych, podsłuchujących uszu, gęsty od znaczeń, starych przedmiotów i ludzi, którzy wcale nie wnoszą do tego chorego świata życia. Życie jest tu jakby chwilą zawieszenia w dziwnym trwaniu emocjonalnej pustki.

Ocena: 8/10

Perfect Days, reż. Wim Wenders

Można Wendersowi zarzucić wiele rzeczy: że punkt wyjścia filmu jest klasistowi (bo robi wielkie halo z tego, że czyściciel toalet może być szczęśliwy), że orientalizuje Japonię, że kolonizuje ją zachodnią popkulturą. To wszystko prawda. Tylko – co z tego, jeśli jego poetycka utopia zwyczajnie na ekranie się sprawdza.

A „Perfect Days” to instruktaż szczęścia, choć zwodniczy, z powyrywanymi kartkami, sprowadzający niekiedy na manowce. Udowadniający koniec końców, że „perfect days” zwyczajnie nie istnieją. Ale zanim się o tym przekonamy – razem z bohaterem – otrzymamy lekcję japońskiej sztuki szczęścia. W odwiedzonym przez niemieckiego reżysera kraju króluje minimalizm, więc i przepis będzie krótki. Zamiast niegdysiejszych: jedz, módl i kochaj, jest: pracuj, czerp przyjemność z małych rzeczy i słuchaj muzyki. Hirayama dba o rutynę, która układa się w idealny plan dnia.

Wenders długo przekonuje nas, że ideał faktycznie istnieje, ale z każdym kolejnym dniem pojawiają się coraz liczniejsze wątpliwości – wraz z niewielkimi zmianami w rutynie. Na słowa o nieposiadaniu żony tężeje mu twarz, nagle pojawiająca się siostrzenica komplikuje jego rodzinne stosunki, chętnie przystępuje do gry w kółko i krzyżyk z nieznajomym. Gdy zsumować te niewinne wydawałoby się drobinki powracającej przeszłości, okaże się, że uszczęśliwiająca rutyna nie jest celem samym w sobie, lecz lekarstwem, kuracją, która być może najskuteczniej odstrasza kłębiące się gdzieś głęboko demony. Być może te wszystkie „perfect days” od perfekcji są bardzo daleko.

Ale Wenders tylko to sugeruje, a niczego nie mówi wprost. Wcale nie chce, byśmy doszukiwali się mroku w duszy Hirayamy. Przeciwnie, trudno nie zauważyć, że mężczyzna jest naprawdę szczęśliwy, a przynajmniej bywa. Być może idealnym dopełnieniem byłaby bliska osoba, ale czy to nie zdruzgotałoby jego idealnych dni? Dlatego podstawowym pytaniem, które Wenders zadaje jest to o szczęście idealne – czy faktycznie jest możliwe? Czy na pewno osiągalne? A może zyskując jedno, trzeba porzucić coś innego?

Niemiec zadaje te pytania nienachalnie, bo koncentruje się na urokach życia, kontemplowanych przez Hirayamę. Na słuchanej przez niego w drodze do pracy muzyce, miłości do analogowych nośników, czytanych książkach, rutynowych czynnościach, fotografiach, uśmiechach do nieznajomych. Układa się to w daleką od pretensjonalności poezję codzienności, której wcale nie jest daleko do miejskich szaletów. Dlatego film ogląda się jak płynący strumień – nieśpieszny, przyjemnie szumiący, kojący chłodem. Strumienie mają też do siebie to, że są w ciągłym ruchu i pozorna powtarzalność życia bohatera przynosi ciągle nowe doświadczenia – osoby, odkrycia, fascynacje. Miłość Hirayamy do kaset magnetofonowych wcale nie sprawia, że bohater hibernuje się w dziaderskiej nostalgii. Wręcz przeciwnie, jest otwarty i wzbogaca tym samym swoje dalekie od ideału życia, które niekiedy faktycznie jest „perfect”. Tylko, czy cena, jaką bohater za tę perfekcyjność płaci, nie jest za wielka?

Ocena: 8/10