Zdaję sobie sprawę, że to być może nie najlepszy tytuł dla pierwszej relacji z festiwalu. Ale cóż, organizatorzy sami wybrali taki film na jego otwarcie. Taki, w którym właśnie te słowa padają najczęściej. Wypowiada je postać grana przez Adama Drivera w najnowszym filmie Jima Jarmuscha „Truposze nie umierają”. Niestety, okazują się one prorocze – ten film dobrze się nie kończy i nie chodzi o to, że nie ma w nim happy endu.
Po wampirach przyszedł czas na zombie. Jarmusch w ostatnim czasie postanowił mocno zaczerpnąć z klasyków kina gatunkowego i przerobić horrorowy bestiariusz na kino arthouse’owe. O ile z wampirami w „Tylko kochankowie przeżyją” mu się całkiem udało, tak z zombiakami niekoniecznie. Jak mówią bohaterowie, na nieumarłych jest tylko jedna metoda – dekapitacja. I podczas seansu najchętniej chciałoby się wziąć do ręki maczetę albo inną katanę, by jednym, pewnym ciosem pozbawić ten film głowy – aby przypadkiem ponownie nie ożył. Niestety, ten tytuł jest naprawdę złowrogi, „Truposze nie umierają”, podobnie jak film, który nie chce się skończyć.
Ale żeby nie poprzestać na złośliwościach, trzeba przyznać, że punkt wyjścia jest więcej niż obiecujący. Otóż okazuje się, że przez odwierty na biegunie Ziemia wypadła ze swojej orbity, co przyniosło katastroficzne skutki. Świat stanął w obliczu katastrofy, choć amerykański rząd, wspierający prace wydobywcze, twierdzi, że nie ma powodów do paniki i wszystkiemu są winni „pseudonaukowcy”, siejący dezinformację. Nieoczekiwanym następstwem przebiegunowienia okazuje się zombieapokalipsa. Wszystkiemu przyglądamy się z perspektywy małego, miłego miasteczka o nieprzypadkowej nazwie – Centreville.
Nawiązania polityczne są aż zanadto oczywiste. A słuchane wypowiedzi polityków dziwnie znajome. Jeśli zamienicie odwierty na globalne ocieplenie, to rozszyfrowaliście całą polityczną metaforę – w punkcie wyjścia ciekawą. Ta dosadność wcale nie przeszkadza – być może jest nawet potrzebna w tym momencie naszej historii. Problem w tym, że Jarmusch nie potrafił przekuć jej w ciekawą, wciągającą, pełną zwrotów akcji czy dobrego humoru fabułę. Film, po pierwotnym zarysowaniu problematyki, zwyczajnie nie ma niczego więcej do zaoferowania. Niemiłosiernie się powtarza, wpada w dramaturgiczne mielizny, zwyczajnie nudzi.
Ale najgorsze czai się na samym końcu i ma twarz poczciwego, Bogu ducha winnego Toma Waitsa. Piosenkarz gra lokalnego pustelnika, postać spoza centrum akcji, będącą figurą mędrca, z dystansu przyglądającego się tym niezwykłym wydarzeniom. I niestety to on ma tę niewdzięczną rolę, że musi dopowiadać to, co oczywiste, by przypadkiem nikt nie zrozumiał inaczej nieszczególnie trudnej do rozgryzienia metafory. Na samym końcu więc literalnie, kawa na ławę, tłumaczy nam symbolikę zombie i wszystkie polityczne aluzje. Ja rozumiem, że film ma trafić do szerszej widowni, ale naprawdę Jarmusch ma ją za takich idiotów?
Ukłon w stronę większej publiki jest wyjątkowo głęboki. Jarmusch szarżuje ironią, autoironią, metaironią i każdym innym możliwym rodzajem ironii. I jeszcze autotematyzm i kruszenie czwartej ściany – prawie jak w Deadpoolu. Oczywiście nie obędzie się bez podanych na tacy, nazwanych imieniem i nazwiskiem nawiązań do klasyki kina – i to nie tylko tego spod znaku zombie. Jarmusch mruga do fanów kina gatunkowego, aż mu powieka puchnie. Ale co najciekawsze, w fabule nawiązań do klasyki jest niewiele, cały erudycyjny potencjał wyczerpuje się w nazywaniu jednego z bohaterów Bilbem, a drugiego Frodem, w śmianiu się z breloczka z Gwiezdnych Wojen i w obnoszeniu się z koszulką z „Nosferatu”.
Czemu to ma służyć? Nie wiadomo. Wiadomo natomiast, jaki był cel Jarmuscha – ośmieszyć Trumpa i jego politykę, wskazać na cynizm mediów i stagnację spaczonego ironią i zblazowaniem społeczeństwa, które wie, że „to się skończy źle”, ale nie robi absolutnie niczego, by temu zaradzić. Trudno odmówić Jarmuschowi racji, każda walka z globalnym ociepleniem, zatruwaniem środowiska, stagnacją społeczną i ksenofobiczną polityką jest słuszna i potrzebna, tym bardziej gdy odbywa się za pomocą filmu o zombie, ale chciałoby się, by wykorzystywane metafory i dramaturgiczne struktury były po prostu celniejsze i lepiej zbudowane. „To nie skończy się dobrze”, mówi postać Drivera. Niestety, ma rację.
Komentarze (0)