Poznańska impreza dobiegła końca. To były bardzo intensywne dni, wypełnione po brzegi atrakcyjnymi wydarzeniami nie tylko filmowymi. Jednak to filmy właśnie koncentrowały uwagę większości uczestników festiwalu. Ostatniego dnia publiczność, która ponownie dopisała, miała możliwość obejrzenia zaskakującego filmu nieznanego szerszej publiczności twórcy z Iranu oraz dwóch dzieł uznanych reżyserów. Które z nich wypadły najlepiej?
Wejście smoka, reż. Mani Haghighi
Nie, to nie jest remake kultowego filmu z Brucem Lee, ani nawet dzieło oddające hołd kinu „kopanemu”. Po tej pierwszej zmyłce, twórcy zapewnili kolejne. Początek filmu zwiastuje stylowe kino przygodowe, albo mroczny, przepełniony mistycyzmem kryminał. I poniekąd „Wejście smoka” czerpie z jednej, jak i z drugiej konwencji, choć miesza je dodatkowo z kinem szpiegowskim, horrorem, a także dokumentem, mockumentem i kinem artystycznym. Opowieść o mężczyźnie, który trafia na wyspę w celu oględzin zwłok samobójcy, trafia w sam środek szpiegowskiej intrygi z niewiarygodną historią o duchach w tle. Ta ścieżka fabularna płynnie łączy się z opowieścią o realizacji oglądanego filmu. Na początku otrzymujemy informację, że przedstawione wydarzenia zostały oparte na faktach, ale niesamowitość zdarzeń każe nam momentami nieco niedowierzać tym zapewnieniom. Autentyzmu całości miały dodać wspomniane motywy autotematyczne, w których ekipa filmowa opowiada, w jaki sposób uzyskiwała wiedzę na temat kolejnych etapów nietypowego śledztwa trójki przyjaciół próbujących rozgryźć tajemnicę starego cmentarza. Twórca postawił nawet przed kamerą świadków opowiadanej historii, którzy na dowód swojej prawdomówności pokazują kolejne taśmy i nagrania. Całość składa się na niezwykle smakowitą historię mrożącą krew w żyłach, przypominającą niesamowite opowiastki snute o północy przy ognisku. Trudno oddzielić fakty od zmyślenia, ale komu potrzebna jest prawda, gdy słucha się frapującej, pełnej tajemnic i fantastycznych zdarzeń opowieści.
Boska Florence, reż. Stephen Frears
Bohaterka najnowszego filmu Frearsa niewątpliwie zasługuje na swój film – była kobietą niezwykłą, pełną pasji, ambicji i marzeń. Jej biografia jest znakomitym materiałem na historię tragikomiczną. Nie da się nie zauważyć humorystycznego potencjału w historii o niemłodej arystokratce miłującej muzykę, która choć nie ma za grosz talentu, ponad wszystko pragnie śpiewać niczym operowa diva. Jednak śmianie się z jej spektakularnie wyśpiewywanych fałszywych nut przypomina naigrywanie się z czyjejś dysfunkcji. Florence Foster Jenkins długie lata cierpiała na syfilis, który nadszarpnął jej nerwy, osłabił ciało i zapewne wpłynął na zdrowie psychiczne. Nie była w stanie sama zweryfikować skali swojego beztalencia, tym bardziej gdy otaczała się szerokim gronem bezwstydnych klakierów, którzy za niebezinteresowną przyjaźń i wdzięczność jej troskliwego męża byli w stanie gotować jej po każdym okropnym występie gorącą owację. Boska Florence to na wskroś postać tragiczna, Frears jednak dopatrzył się w niej jedynie tematu na humoreskę.
Do spłaszczenia tej postaci przyczyniła się, o dziwo, Meryl Streep, która gra na pełnej szarzy, nieustannie wskazując na infantylność i ekscentryzm granej przez siebie postaci. Tylko w niektórych scenach jej Florence zaczyna przypominać prawdziwą kobietę, zagubioną w swoich muzycznych fascynacjach i życiu towarzyskim. Szkoda, że reżyser nie postarał się zachować większego balansu. Kreacja Streep wypadła blado z jeszcze jednego powodu. Całe show skradł jej Simon Helberg, w roli prywatnego akompaniatora Jenkins. Jego kreacja jest popisem komediowego talentu, została oparta na farsowym humorze, wydobywanym nerwowymi minami łączącymi zaskoczenie, niedowierzanie i śmiech zażenowania.
W filmie brakuje również odpowiednio zarysowanego tła rodzinno-towarzyskiego. Zanadto niedookreślona pozostała postać męża Florence, granego przez wiecznie szelmowsko uśmiechniętego Hugh Granta. Duża różnica wieku, utrzymywana na boku kochanka i brak seksualnego współżycia wiele mówi o ich związku, ale zabrakło jasnego przedstawienia istniejącej między nimi sytuacji. St Claire Bayfield przez cały film przekonuje nie tylko swoją żonę, że jego miłość do niej jest czysta. Można w to faktycznie uwierzyć, patrząc na jego wielkie poświęcenie. Jednak w ich relacji znajduje się jakieś niedookreślone drugie dno. Nie zostało ono jednak wystarczająco wydobyte, dlatego bohater grany przez Granta wypadł wręcz niedorzecznie, a co najmniej nieprzekonująco. Podobnie jest ze stosunkami towarzyskimi samej Florence, opartymi na datkach, fundacjach i sponsoringu. Możemy tego się jedynie domyślać, gdyż Frears również postanowił nie poruszać tego tematu, dając jedynie drobne sygnały o kulisach muzycznej działalności tytułowej bohaterki. Reżyser wolał skupić się na komediowym potencjale historii, wystawiając swoją bohaterkę kolejny raz na pośmiewisko, nie tłumacząc przy tym całego towarzysko-uczuciowego zaplecza, które rzutowało na życie Florence Jenkins. Nie można zarzucić „Boskiej Florence”, że nie bawi – wręcz przeciwnie, bawi i to bardzo, jednak podczas seansu publiczność śmieje się śmiechem, którego za chwilę powinna się wstydzić.
Śmierć w Sarajewie, reż. Danis Tanović
Według Susan Sontag XX wiek rozpoczął się i zakończył w Sarajewie. Tanović postanowił to przypomnieć i skonfrontować konflikty targające tym miastem w poprzednim stuleciu z realiami XXI wieku. Akcja filmu rozgrywa się w przeciągu kilku godzin w wystawnym hotelu, w którym zatrzymał się znany francuski aktor, mający wygłosić przemowę podczas szczytu Unii Europejskiej odbywającego się z okazji wybuchu I wojny światowej. Obserwujemy więc Francuza przygotowującego się do występu w swoim hotelowym pokoju, równocześnie przysłuchujemy się telewizyjnym wywiadom na temat dziedzictwa zabójstwa Franciszka Ferdynanda przez Gawriła Principa. Jednak najwięcej czasu Tanović poświęca snującemu się po swoim zadłużonym hotelu właścicielowi i szykującej strajk załodze. Bośniacki reżyser wrzucił więc do jednego worka kwestie zabójstwa księcia, serbsko-bośniackie konflikty etniczne, wciąż niezabliźnione rany po wojnie bałkańskiej, kwestie pracownicze i niegodziwości współczesnego kapitalizmu. Wrzucił i potrząsnął, by sprawdzić, w co się ta mieszanka ułoży. Okazało się, że wyszedł z niej twór nieco pokraczny, rozlatujący się na niekoherentne fragmenty, nietworzące spójnej całości. O ile nie stanowi problemu połączenie kwestii zamachu na arcyksięcia z wojną na Bałkanach, tak o wiele trudniej dopatrzeć się analogii między tymi dwoma tragicznymi wydarzeniami a konfliktami klasowymi i pracowniczymi. Spoiwem jest z pewnością konfliktogenny charakter wszystkich tych relacji, lecz nawet reżyser najwyraźniej nie miał pomysłu na połączenie ich ze sobą, gdyż finał filmu zamyka tylko jeden z podjętych wątków. Tanović jest sprawnym reżyserem, dlatego snutą przez niego, kilkuwątkową opowieść ogląda się bardzo dobrze, licząc na spektakularne połączenie opowiadanych historii. Niestety zakończenie przynosi jedynie rozczarowanie.
Komentarze (0)