Filmy czwartego dnia festiwalu zabrały nas w podróż przez Europę – od cieśniny Bosfor, aż do samego serca Starego Kontynentu, czyli Brukseli. Dzięki tej ekspresowej przejażdżce mogliśmy zmierzyć się z wieloma różnymi trapiącymi ten kontynent problemami, zastanowić się nad nowymi wyzwaniami, przed którymi stoi oraz zajrzeć do jego mrocznej podświadomości.
Mustang, reż. Deniz Gamze Ergüven
Pierwszy film czwartego dnia zabrał nas na peryferia Europy, w głąb kultury islamskiej. Cały zachodni świat pilnie przygląda się temu, co aktualnie dzieje się w Turcji. Po stłumionym przez Erdogana puczu kraj starający się o akcesję do Unii Europejskiej nagle oddalił się od standardów politycznych panujących na Starym Kontynencie. Nieustannie jest natomiast przestrzenią graniczną między Zachodem i Wschodem – kulturą europejską i arabską. „Mustang” jest filmem, który znakomicie zdaje sprawę z problemów, jakie trapią ten kraj – wewnętrznie podzielony, z aspiracjami do integracji, ale wciąż mocno zakorzeniony w konserwatywnej kulturze Islamu. Dla więzionych i zmuszanych do aranżowanego zamążpójścia młodych dziewczyn z tureckiej prowincji przednówkiem Europy jest Stambuł. Ich ambicje kierują ich na Zachód, gdy ich kraj nagle skręca na Wschód. Więcej o filmie przeczytacie w recenzji.
Belgica, reż. Felix de Groeningen
W przeciwieństwie do „Mustanga”, „Belgica” opowiada o problemach trapiących samo centrum Europy. W opowieści o dwóch braciach otwierających klub muzyczny, można doszukać się komentarzy na temat stanu tzw. „starej” Europy, dręczących ją problemów, palących, politycznych dylematów i przepisów na ich rozwiązanie. Tytułowy klub to taka mała Belgia – modernizowana, tłoczna, dostatnia i wielokulturowa. Zaczynają ją jednak dręczyć pewne problemy – pojawia się dylemat, czy do środka wpuszczać wszystkich, czy tylko tych, którzy nie będą się awanturować i zostawią sporą sumę na barze. Gdy zachłanność szefów karze im podnieść ceny, psuje się klimat wyjątkowego miejsca, stali klienci odchodzą, a do „Belgici” zaczynają napływać VIP-y, dla których przygotowano nawet specjalny, ekskluzywny bar. Największą zaletą filmu de Groeningena jest lekkość skonstruowanej metafory – gdy wciągnie się w barwną, napędzaną muzyką, światłami, alkoholem i narkotykami atmosferę, można nawet nie dopatrzeć się w całej historii drugiego, politycznego dna. Twórca zadbał, by stworzony na ekranie świat przedstawiał się realistycznie, choć pokazywana rzeczywistość znajduje się daleko poza realnością – jest zamknięta w ścianach klubu, spływa mocnym alkoholem i twardymi „dragami”. Przedstawiana rzeczywistość znajduje się z dala od zmartwień codzienności. Jest oazą zabawy pośród pustyni powszedniości. Od tej chce uciec jeden z braci – mąż i ojciec wciąż marzący o życiu rock’n’rollowca. Imprezowa atmosfera klubu pochłania go coraz bardziej, oddalając go tym samym od rodziny.
Nie trudno podzielić fascynacji głównego bohatera tym miejscem i oferowanym stylem życia. De Groeningen zadbał, by mikroświat „Belgici” kusił imprezową atmosferą. Całość została nakręcona w bliskich ujęciach, kamera nieustannie jest w ruchu, meandruje między bohaterami, zaskakuje nietypowymi kątami patrzenia. Uzyskane w ten sposób na pozór chaotyczne obrazy przepełnione są barwami dyskotekowych świateł, tańczących ciał i zbiorowej orgiastycznej ekstazy. Można się jednak w nich zagubić, a nawet poczuć nudności wciąż kręcącymi się obrazami. Warstwa wizualna i towarzysząca jej muzyka popularnych w Belgii zespołów składają się na filmowy trip po wielu nieprzespanych nocach. Po każdej z takich imprez musi nadejść ciężki poranek i nie inaczej jest w tym przypadku. Na szczęście nie przynosi on żadnego łatwego do zaaplikowania morału, ani światłych rad. De Groeningen wskazuje na czyhające na wiecznych imprezowiczów pułapki, równocześnie pokazując, jakie zagrożenia wiążą się z kulturową otwartością i postępującym wykluczaniem. Nie oznacza to jednak, że posiadł przepis na uzdrowienie zobrazowanej sytuacji. Ostatecznie chodzi o to, by bawić się jak najlepiej, lecz następnego dnia móc spojrzeć sobie w twarz.
Słońce w zenicie, reż. Dalibor Matanić
Europa to również etniczne spory, które nie chcą wygasnąć. Matanić opowiedział trzy historie miłosne, na których cieniem położył się konflikt serbsko-chorwacki. Jego opowieść o trzech parach rozgrywa się na przestrzeni dwudziestu lat. Pierwsza ma miejsce w 1991 roku, tuż przed eskalacją konfliktu i wybuchem wojny na Bałkanach. Następna toczy się w 2001 roku, gdy rany wojenne wciąż się nie zabliźniły, a narodowe konflikty nadal obciążały serca mieszkańców byłej Jugosławii. Ostatnia rozgrywa się w 2011 roku i choć napawa nadzieją, to w równym stopniu niepokoi faktem, że etniczna nienawiść wcale nie wyparowała. Powstało wiele filmów na temat konfliktu na Bałkanach. Tamtejsze wydarzenia wciąż szokują i stanowią wyrzut sumienia dla całej Europy. Gdy Zachód zamieniał się w wielokulturową, tolerancyjną wioskę, zaraz obok szalały śmiercionośne nacjonalizmy. Matanić oszczędził nam widoków pogromów, gwałtów i ludobójstw, o dramacie swojego kraju opowiedział subtelnie i delikatnie za pomocą historii miłosnych i codziennego życia zwykłych ludzi. Ciekawe, że nie wskazał jednoznacznie, kto z przedstawianych par jest Serbem, a kto Chorwatem. Celowo wprowadził zamęt, by wskazać na nieistotność tego konfliktu. Dzięki temu wydobył z niego absurd, ale również dramatyzm i grozę. Mieszkańcy Bałkanów wciąż żyją między zbombardowanymi domami, w mieszkaniach, których fasady nadal przeorane są pociskami – nie da się zapomnieć, gdy wszystko naokoło przypomina.
Komentarze (0)