Centrum wydarzeń trzeciego dnia festiwalu mieściło się w kinie Muza. W niedzielę na jego dziedzińcu można było zjeść coś smacznego, posłuchać koncertu Darka Dąbrowskiego i spędzić miłe, wakacyjne chwile siedząc w jednym z rozłożonych leżaków. Właśnie dlatego postanowiłem cały dzień spędzić właśnie tam. Wspomnianym wydarzeniom towarzyszyły oczywiście ciekawie zapowiadające się filmy:
Nastolatki, reż. Alexandra-Therese Keining
Chciałoby się krzyknąć: „girl power!”, ale po seansie jakoś trudno wypowiedzieć te słowa. Szwedzka reżyserka chciała nakręcić film o trudach dorastania, problemach z płciową tożsamością i różnicach między chłopcami a dziewczynami. Udało się zrealizować tylko jeden z zamierzonych celów: związany z zawirowaniami genderowymi, reszta niestety została strywializowana i podana w uproszczony sposób.
„Nastolatki” posiadają wszystkie wady i zalety kina młodzieżowego. Film Keining pokazuje, że przeżywane przez wchodzących w dorosłość problemy w szkole, rodzinie i związane z życiem uczuciowym są doświadczane powszechnie, dodaje sił, by się z nimi mierzyć i wskazuje na potencjalne rozwiązania. Tym walorom edukacyjnym towarzyszą jednak daleko idące uproszczenia, często bardzo krzywdzące. Tym razem poszkodowanymi mogą poczuć się reprezentanci nastoletnich chłopców, którzy zostali przedstawieni jedynie przez pryzmat agresji, wulgarności i daleko posuniętego kretynizmu. Dziewczyny natomiast pokazano wręcz kryształowo, jako jednostki troskliwe i wrażliwe, lecz zagubione w szkolnej dżungli.
Keining oparła swój film na świetnym, choć bardzo prostym pomyśle. Kto z nastolatków nie chciałby choć na chwilę przyoblec się w ciało płci przeciwnej? Dzięki przemianie w chłopców trzy przyjaciółki nabierają pewności siebie, potrafią w końcu przeciwstawić się szkolnym łobuziakom, a jedna z nich w końcu poczuła się we własnym ciele komfortowo. Keining tak bardzo skoncentrowała się na problemach z płciową tożsamością jednej z dziewczyn, że całkowicie zapomniała o dwóch jej przyjaciółkach, które nie wiadomo w jaki sposób nabyły cech pożądanych w niełatwej rzeczywistości ciągłej rywalizacji. Najwidoczniej wystarczyło przyoblec na chwilę inną skórę, by nagle móc przeciwstawić się wywołującym wcześniej strach prześladowcom. Ta zmiana charakterów dziewczyn zupełnie nie przekonuje. O wiele lepiej wypadł wątek transpłciowy, który akurat został przedstawiony wraz z całą gamą kołatających się w głowie bohaterki niepokojów i wątpliwości. Towarzyszy mu depresyjna, posępna atmosfera piosenek Fever Ray. Byłoby dużo lepiej, gdyby Keining postanowiła nakręcić film koncentrując się jedynie na tej jednej bohaterce i jej frapującym dylematom.
Underdog, reż. Ronnie Sandhal
Kolejny film ze Skandynawii. Tym razem jego twórca nie sięgnął po fantazję, lecz starał się trzymać jak najbliżej rzeczywistości. W ten sposób opowiedział o ważnym współcześnie zjawisku emigracji zarobkowej Szwedów do Norwegii. Przepaść ekonomiczna między tymi dwoma krajami zaczyna się dramatycznie powiększać, więc duża część młodych mieszkańców Szwecji postanawia szukać lepszego życia u swoich sąsiadów. Sandhal opowiedział o jednej z takich osób – dwudziestokilkuletniej Dino. Mieszka w Oslo w wynajmowanym mieszkaniu z kilkoma innymi osobami, walczy z problemami alkoholowymi i nie może znaleźć żadnej pracy na stałe. Jej złe socjalne położenie jest aż karykaturalne. Bohaterka wydaje się wręcz być upostaciowieniem tytułowego „przegranego”. Sandhala nie interesują jednak przyczyny jej złej sytuacji, nie koncentruje się również na codzienności dziewczyny w obcym mieście, lecz wikła ją w romans. Dino opiekuje się małą córeczką swojego kochanka, w czasie gdy jego żona przebywa w Afryce. Uczuciowy związek ze starszym i bogatszym mężczyzną wydaje się dla młodej dziewczyny szansą na lepsze życie. Można się jednak łatwo domyślić, w jakim kierunku potoczą się sprawy, gdy do Norwegii wróci żona. Romans w obiektywie Sandhala stał się dość grubymi nićmi szytą metaforą wykorzystywania przez Norwegów Szwedów i innych zarobkowych imigrantów. Choć reżyser stara się trzymać filmowego realizmu, skonstruowany przez niego świat daleki jest od realności, bohaterowie są jednowymiarowi, bądź zanadto niedookreśleni, a łączącym ich relacjom bliżej do symboli szerszych społecznie zjawisk, niż do faktycznych międzyludzkich związków. Podjęty problem wciąż czeka więc na swoje rzetelne przedstawienie.
Światła wielkiego miasta, reż. Charlie Chaplin
Jeden z najsmutniejszych filmów w historii kina, na którym w każdej scenie można płakać ze śmiechu. Opowiada o włóczędze omyłkowo wziętym przez niewidomą kwiaciarkę za milionera. Absolutny klasyk, jeden z najważniejszych filmów w historii kina, pokazany podczas festiwalu przy akompaniamencie zespołu Bobby The Unicorn. Wyświetlanie akurat tego filmu ze specjalnie skomponowaną muzyką wykonywaną na żywo, to szczególnie ryzykowne przedsięwzięcie. „Światła wielkiego miasta” były manifestem największego komika ery niemej, niezgadzającego się na „zanieczyszczanie” filmowego obrazu gęgającym dźwiękiem. Komedia została nakręcona kilka lat po wprowadzeniu dźwięku do kin, choć nie pada w niej ani jedno słowo, a dialogi są nadal przedstawiane za pomocą plansz. Oryginał posiadał jednak specjalnie skomponowaną ścieżkę dźwiękową, w której jeżyło się również od gagów dźwiękowych. Bobby The Unicorn stanęli przed bardzo trudnym zadaniem, by za pomocą własnej muzyki w oryginalny sposób je zrekonstruować i jednocześnie zinterpretować. Misja zakończyła się sukcesem połowicznym. Muzyka akompaniująca wypadła bardzo dobrze. Gitara, perkusja i bas mieszały specjalnie skomponowane utwory z rozpoznawalnymi melodiami. W ten sposób klasyk Chaplina naglę okazał się korespondować z Rockym, a nawet Pulp Fiction. Udało się również zachować sporo z dźwiękowych gagów, ale mam wrażenie, że równie wiele z nich przepadło w muzycznym szumie. Dzięki zawłaszczeniu całej ścieżki dźwiękowej przez zespół, widzowie nie mieli szansy oddzielić muzyki od opracowania dźwiękowego – całość stała się zbyt homogeniczna. Jeśli jednak pominąć te subtelności, choć niezwykle istotne dla oryginału, to pokaz był w pełni satysfakcjonujący. Głównie dzięki ciepłemu i wciąż śmieszącemu humorowi mistrza pantomimy.
Nieznajoma dziewczyna, reż. Jean-Pierre Dardenne i Luc Dardenne
Bohaterka najnowszego filmu braci Dardenne przypomina skrzyżowanie doktora Judyma i Sherlocka Holmesa. Niestety w żadnej z tych ról nie wypada przekonująco. Jak zwykle bywa u belgijskich braci, ich ekranowa rzeczywistość jest mocno osadzona we współczesnych realiach. Tym razem tłem dla filmowych wydarzeń jest emigracja z Afryki i zmuszanie do prostytucji młodych dziewczyn przyjeżdżających do Europy z Czarnego Lądu. Sławni realiści współczesnego kina tym razem postanowili dać szanse rozwiązaniom jak najbardziej gatunkowym. Postawili na popularny ostatnio kryminał. W rolę detektywa wcieliła się młoda lekarka, niepotrafiąca pogodzić się z faktem, że feralnego wieczoru nie otworzyła drzwi dzwoniącej do domofonu kobiecie, którą następnego dnia znaleziono martwą nad pobliską rzeką. Znajdująca się w centrum filmowych wydarzeń zagadka jest najmocniejszym punktem całości. Niestety szybko wyszedł brak doświadczenia filmowców w prowadzeniu kryminalnej intrygi. Punkty zwrotne wypadają nieprzekonująco, a momentami wręcz karykaturalnie, podobnie jak kolejne doczepiane wątki, niedodające niczego istotnego do opowiadanej historii. Ostatecznie film nie sprawdza się ani jako krytyka polityki migracyjnej i belgijskiej sytuacji socjalnej, ani jako kino choćby w minimalnym stopniu rozrywkowe. Choć sławni bracia nadal są znakomitymi obserwatorami zachodnich społeczeństw i z troską pochylają się nad problemami najmniej uprzywilejowanych, to ich pościg za najnowszymi trendami w światowym kinie okazał się całkowicie nieudany. Powinni skupić się na tym, co potrafią robić najlepiej – bez sięgania po rozwiązania rodem z kina rozrywkowego, z którym zawsze było im nie po drodze.
Komentarze (0)