Nic Się Tu Nie Dzieje #2 – Trzy pokoje melancholii

Wydarzeniem drugiego dnia festiwalu był pokaz filmu „Pożegnanie” Andrew Steggalla i spotkanie z reżyserem. Rzeczywiście tytuł z Wysp Brytyjskich okazał się zdecydowanie najjaśniejszym punktem programu. Nie oznacza to, że reszta pokazów nie spełniła pokładanych w nich nadziei. Trzy obejrzane filmy okazały się wzajemnie dopełniać – przedstawiać z różnych punktów widzenia podobny problem odczuwania straty, samotności i potrzebny miłości. W środku lata, nie tylko z powodu panującej pogody, można było poczuć smak jesiennej melancholii.

Aloys

Aloys, reż. Tobias Nolle

Dzieło na wskroś oryginalne i zaskakujące. Aloys jest zawodowym detektywem, specjalizującym się w tropieniu niewiernych mężów i żon. Żyje na zewnątrz rzeczywistości. Przygląda się jej z ukrycia, zza okien i przez obiektyw kamery. Podsłuchuje z pobliskiej budki telefonicznej, śledzi przez oko „judasza”. Sam jednak stara się nie angażować. Stan bezpiecznego odrętwienia pogłębił się w momencie śmierci jego długoletniego partnera a zarazem ojca. Teraz na świecie pozostał sam. Spojrzenie na rzeczywistość z punktu widzenia aktywnego podmiotu wymusiła na nim tajemnicza kobieta, która skradła jego cenne nagrania i kamerę. Wciągnęła go w dziwną grę, do wygrania której będzie musiał wykorzystać posiadane umiejętności detektywa. To nie jest jednak film detektywistyczny, choć znajduje się w nim zagadka do rozwikłania. „Aloys” jest raczej onirycznym romansem o dwójce zagubionych i chorobliwie samotnych osobach, które mogą nawiązać kontakt jedynie w świecie snu i fantazji. Nolle oparł swój film na starannie skomponowanych i przemyślanych obrazach. Każdy z nich niesie własne znaczenia i staje się cegiełką budującą nierzeczywisty świat wyobcowanego bohatera. Niezrozumiałe prawidłowości, senna atmosfera, dziwne obrazy i gatunkowy nerw składają się na w pełni satysfakcjonującą i zaskakującą opowieść o melancholii współczesnego, zindywidualizowanego świata, w którym łatwiej podglądać niż się zaprzyjaźnić.

Fukushima-moja-miłość

Fukushima, moja miłość, reż. Doris

Pięć lat po tsunami i katastrofie reaktora jądrowego w Fukushimie tamtejsi mieszkańcy wciąż żyją w skażonej zonie, pogrążeni w przerażających wspomnieniach. Tamtejsze wydarzenia nie tylko wiązały się z katastrofą ekologiczną, ale również straconymi domami i wieloma ofiarami. Dörrie oddała im hołd w swoim filmie, nawiązującym tytułem do znanego dzieła Alain’a Resnais „Hiroszima, moja miłość”. Tym razem historia katastrofy atomowej nie została zaopatrzona w wątek romansowy, w zamian Niemka opowiedziała przejmującą, ale niepozbawioną ciepłego humoru, historię przyjaźni młodej Europejki ze starzejącą się Japonką. Obie spotkały się w tymczasowym obozie dla mieszkańców skażonych terenów. Niemka przyjechała do niego jako wolontariuszka, wierząc, że w ten sposób będzie komuś potrzebna. Na miejscu okazuje się, że starsi ludzie niekoniecznie interesują się jej programami animacyjnymi, a cyrkowe występy nie spotykają się z poklaskiem. Zrezygnowana postanawia wrócić do kraju, lecz powstrzymuje ją przed tym nieznajoma kobieta, prosząca, by ta zawiozła ją do skażonej strefy, gdzie znajduje się jej dom. Dopiero przy boku szorstkiej kobiety Niemka odnajduje sens. Dörrie opowiedziała o dwóch kobietach z innych kultur, które dzieli praktycznie wszystko, a łączy tylko jedno – ból po stracie ukochanej osoby.

Można jednak odnieść wrażenie, że podobna historia mogłaby się wydarzyć równie dobrze w innym miejscu i czasie. Trudno nie odnieść wrażenia, że wątek Fukushimy został do opowiadanej historii dolepiony w sposób wtórny i stał się jedynie atrakcyjnym ozdobnikiem. Dziełu Dörrie daleko do kunsztu „Hiroszimy, mojej miłości”. Nawet nawiązanie do tytułu tego arcydzieła zanadto razi. Film Niemki nie nawiązuje ani formą, ani treścią do dzieła sprzed pół wieku. Daleko mu również do jego klasy. Nie zmienia to faktu, że opowieść o dwóch na wskroś obcych sobie kobietach, które znajdują porozumienie w bólu przeżywanej straty, skrywa w sobie piękno i potrafi poruszyć.

Pożegnanie

Pożegnanie, reż. Andrew Steggall

Wydawałoby się, że nie ma niczego bardziej banalnego niż opowieść o dojrzewającym nastolatku, przeżywającym pierwsze zauroczenie. Gdy podejmuje się ten wyeksploatowany do cna temat, trzeba mieć coś ważnego do powiedzenia. Steggall ma i opowiada o tym w sposób przekonujący i zajmujący. Kręcąc nastoletni melodramat łatwo popaść również w tani sentymentalizm czy banał. Z drugiej strony czyhającą pułapką jest zbyt łatwe sięgnięcie po ironię kampu. Steggallowi udało się ominąć oba zagrożenia, a przy tym nakręcić film zarówno przejmujący, jak i zabawny. Elliot przyjeżdża z matką na południe Francji, by sprzedać ich letni dom. Jest młodym, nieco egzaltowanym poetą, zaczytującym się w Prouście. Gdy jego matka przeżywa małżeński kryzys, chłopak spotyka na miejscu swoje przeciwieństwo – Francuza oddającego się z pasją naprawianiu motocykla i śmiejącego się z „pedałów”. Wbrew odmiennym charakterom zbliżają się do siebie.

Steggall posiada rzadką umiejętność zachowania równowagi. Starannie buduje melodramatyczny klimat romansu, by za moment go subtelnie obśmiać. W żadnym momencie nie popada w skrajność – gdy niebezpiecznie zbliża się do sentymentalnego kiczu, nie przekracza granicy dobrego smaku. Nie wyśmiewa również swoich bohaterów, nawet gdy ci szamocą się w wielkich emocjach. Steggall jest mistrzem kondensowania uczuć. Wie, kiedy może pozwolić sobie na podgrzanie atmosfery, a w którym momencie rozładować atmosferę. Dzięki temu jego bohaterowie są bliscy rzeczywistości i możemy z nimi sympatyzować. Nie są jednowymiarowymi figurami konkretnych emocji, lecz pełnokrwistymi ludźmi, z własnymi rozterkami, ułomnościami i pragnieniami.

Steggall obudowuje historię młodzieńczej erotycznej fascynacji dodatkowymi wątkami, lecz nie przeładowuje całości. Wręcz przeciwnie, każdy kolejny aspekt przedstawianej rzeczywistości dopełnia obraz portretowanych postaci. Relacje między nimi zaczynają się wyjaśniać i pasować do siebie. Całość układa się w przekonującą mozaikę ludzkich pragnień i smutków.

„Pożegnanie” to również świetne zdjęcia i rozwiązania inscenizacyjne. Steggall potrafi zaskoczyć nawet pojedynczymi ujęciami, które czasem bawią, a czasem dodają całości melancholii. Mam nadzieję, że film trafi do ścisłego grona klasyków queerowych filmów coming-of-age, bo na pewno znajdzie się w czołówce kina „post-ironicznego”. Tę samą historię mógłby z powodzeniem opowiedzieć Almodovar, lecz odarłby ją z wzruszającej warstwy delikatnego sentymentalizmu, wiążącego się z przeżywaniem miłości przez wrażliwych, nastoletnich chłopców. Steggall nie bał się wyzbyć ironii, pozostawiając jedynie subtelny humor, by opowiedzieć o uczuciach doświadczanych nie tylko przez zauroczonych nastolatków, ale również dojrzałe kobiety, konfrontujące się z niespodziewaną stratą.