W ciągu roku do polskich kin trafia zaledwie ułamek całej światowej produkcji. Niestety często bywa tak, że nasze ekrany omijają bardzie ciekawe filmy, które z różnych przyczyn nie znalazły dystrybutora. Podsumowanie 2016 roku zaczynam listą filmów, które ominęły rodzime kina, ale można je było zobaczyć na festiwalach, dzięki VOD czy na zagranicznych DVD. To nie jest jednak lista najlepszych filmów, które udało mi się zobaczyć w tym roku na różnych filmowych imprezach. Wiele z nich, m. in. „Manchester by the Sea” czy „Sieranevada”, mają na szczęście już swoje oficjalne daty polskiej premiery, więc uda się je zobaczyć szerokiej publiczności. Ta lista zawiera jedynie te tytuły, które uważam za szczególnie godne uwagi, a póki co nie figurują w portfolio żadnego rodzimego dystrybutora. Każdy zainteresowany danym tytułem jest skazany na samodzielne poszukiwanie dostępu.
Captain Fantastic, reż. Matt Ross
Komediodramat o bardzo nietypowej rodzinie. Tytułowy fantastyczny kapitan to ojciec samotnie opiekujący się wielodzietną rodziną. Mieszkają w lesie, z dala od cywilizacji i zgnilizny kultury konsumpcyjnej. Nie świętują Bożego Narodzenia, nie jedzą w restauracjach, nie chodzą do szkół, ani supermarketów. W zamian obchodzą urodziny Noama Chomsky’ego, polują na dziką zwierzynę i w wieku dziesięciu lat zgłębiają tajniki fizyki kwantowej. Ojciec wychowuje dzieci po swojemu, w duchu krytycznej ideologii lewicowej. Ich sposób życia zostaje poddany sprawdzianowi, gdy wyruszają na pogrzeb matki. Film Rossa przypomina filozoficzną rozprawkę utrzymaną w duchu heglowskiej dialektyki, do której dodano sporo wyobraźni, nietypowego humoru i niebanalnych wzruszeń.
Certain Woman, reż. Kelly Reichardt
Portret trzech kobiet, które na pierwszy rzut oka dzieli wiele – łączy je jednak podobny smutek, który jest udziałem również bohaterów drugoplanowych. Reżyserka bardzo ostrożnie podchodzi do swoich postaci – stara się nie stawiać żadnej tezy na temat ich stanu ducha czy miejsca w społeczeństwie. Od tego, co na pierwszym planie, ciekawszy jest jednak kontekst, w którym umieszcza snute przez siebie trzy historie o kobietach. Można w nim usłyszeć echa ekonomicznego kryzysu, który poddał w wątpliwość pewniki, na których opierało się amerykańskie społeczeństwo. Więcej o filmie w relacji z American Film Festival.
Czarownica, reż. Robert Eggers
Prawdopodobnie najważniejszy film grozy tego roku, a być może nawet ostatnich lat. Eggers opowiada o rodzinie wypędzonej z miasteczka i zmuszonej mieszkać w okolicznym lesie. Rzecz ma się w Nowej Anglii w XVII wieku. Film nawiązuje do ludowych podań i stanowi obraz ówczesnego krajobrazu kulturowego. Eggers ożywia stare lęki przed ciemną puszczą, czarownicami i sługami szatana. Nie robi tego w sposób naiwny i powierzchowny, lecz materializuje na ekrany wszystko to, co zazwyczaj pozostaje jedynie domeną wyobraźni. Dzięki temu to, co w nowoczesnym świecie mogłoby się wydawać urojeniem i zabobonem okazuje się rzeczywistością, skonstruowaną przez wyobraźnię człowieka przednowoczesnego, owładniętego fantazją, magią i wrażliwością religijną.
Czerwony żółw, reż. Michael Dudok de Wit
Małe, minimalistyczne arcydzieło. Choć to słowo wybitnie do tego filmu nie pasuje, ze względu na skromność animacji. Choć wizualnie zapiera dech, opowiadana historia jest niezwykle prosta. Można ją jednak interpretować na różne sposoby – również ze względu na jej oszczędność. Całość rozpoczyna się jak film przygodowy, przypominający historię o Robinsonie Crusoe czy Chuku Nolandzie z „Cast Away – poza światem”. Dudok de Wit nie idzie jednak śladem Defoe i Zemeckisa i nie stawia na przygodę. Jego opowieść z jednej strony przepełniona jest emocjonalnym i wizualnym realizmem, niepozbawionym jednak bardzo subtelnego a przy tym urokliwego humoru, z drugiej jednak można ją czytać jak parabolę ludzkiego życia. Więcej o filmie w relacji z festiwalu Animator.
Człowiek-scyzoryk, reż. Dan Kwan, Daniel Scheinert
Nikt tak pięknie nie mówi o przyjaźni, jak mające gazy zwłoki Daniela Radcliffa. Dwóch debiutantów nakręciło film ze wszech miar oryginalny i odważny. Sięgając po absurd i surrealistyczną wyobraźnię, opowiedzieli przejmującą historię samotności i międzyludzkich więziach. Historia rozbitka, który znajduje zwłoki o niezwykłych właściwościach, skrzy się anarchistycznym humorem i niezwykłymi pomysłami. Gwarantuję, że czegoś takiego jeszcze nie widzieliście i długo nie zobaczycie.
Drgawki, reż. Anna Rose Holmer
Film pozbawiony klasycznej fabuły, działający gęstniejącą atmosferą wzrastającego niepokoju, statycznymi zdjęciami i znakomitą grą dziecięcych aktorów. Opowiada o dziewczynce trenującej boks, która wolałaby uczęszczać na lekcje tańca. Gdy zapisuje się na zajęcia, zaczynają mieć miejsce niepokojące wydarzenia. Kolejne dziewczęta zaczynają cierpieć na tajemnicze drgawki. Skupiając się na małej bohaterce i nawiązując do kina gatunkowego, Holmer opowiada o głęboko skrywanych lękach wiążących się z dojrzewaniem, szczególnie u dziewczynek – problemach z tożsamością, niepokojem o postępujące zmiany w ciele, strachu przed brakiem akceptacji i wyrzuceniem poza grupę rówieśników. Więcej o filmie w relacji a American Film Festival.
Hunt for the Wilderpeople, reż. Taika Waititi
Niby wszystko już było. Niepokorny nastolatek, starszy mężczyzna, wzajemne niezrozumienie i konieczność współpracy. Dwóch outsiderów musi się zaakceptować, by móc żyć po swojemu. Zarys fabuły filmu Waititi nie zwiastuje niczego oryginalnego, ale nowozelandzki reżyser przesyca ją charakterystycznym dla siebie humorem, dodaje ciekawych, niebanalnych bohaterów i każe im biegać po lesie, ukrywając się przed krwiożerczą pracownicą opieki społecznej. Choć Waititi nie dodaje niczego nowego do gatunku filmów coming-of-age, to warto obejrzeć „Hunt for the Wilderpeople” choćby ze względu na kilka zabawnie absurdalnych scen i anarchistyczny klimat. Film na swych masywnych barkach dźwiga jednak przede wszystkim Julian Dennison grający nastolatka Ricky’ego – korpulentnego fajtłapy, który chciałby być prawdziwym gangsterem rodem z teledysków raperów.
Każdy by chciał, reż. Richard Linklater
To znakomity czas dla Linklatera, który po sukcesie sprzed ponad dwudziestu lat długo pozostawał na marginesie Hollywoodu. Jego dwa ostatnie filmy – „Przed północą” i przede wszystkim „Boyhood” – zapewniły mu miejsce w czołówce filmowców balansujących na granicy kina niezależnego i mainstreamowego. „Każdy by chciał” podtrzymuje tę świetną passę, a przy tym jest nieformalną kontynuacją zarówno kultowej „Uczniowskiej balangi”, jak i „Boyhood”. Zaczyna się w momencie, w którym kończą się właśnie te filmy, czyli w chwili dotarcia bohatera do akademika. To komedia nawiązująca do kina młodzieżowego, pełna świetnych dowcipów, nostalgii i niezłej zabawy. Zaraz po seansie będziecie chcieli iść na imprezę!
Kiksy, reż. Justin Tipping
Film wydaje się być odpowiedzią na „Dope” Ricka Famuyiwy. Jednak „Kiksy” są utrzymane w klimacie realistycznego kina społecznego, w którym nie brakuje subtelnej poetyckości, zaskakującego humoru oraz ciepła. Opowiada o nastolatku, dla którego miarą wszechrzeczy są nowe buty – tytułowe kiksy, najlepiej model rozpropagowany swojego czasu przez Michaela Jordana. Film przypomina „Odyseję” – opowiada o wyprawie bohaterów do niebezpiecznej krainy, której celem jest odzyskanie skradzionego przez lokalnych gangsterów przedmiotu pożądania. Film bez uprzedzeń i niezwykle przekonująco wprowadza w świat amerykańskich przedmieść zamieszkałych przez afroamerykańską społeczność, gdzie wszyscy słuchają rapu, grają na osiedlu w kosza i starają się być cool. Więcej o filmie w relacji a American Film Festival.
Klient, reż. Asghar Farhadi
Farhadi to jeden z tych współczesnych twórców, na którego filmy można chodzić w ciemno – bo Irańczyk nie schodzi poniżej pewnego poziomu. W przypadku „Klienta” jest podobnie. Twórca wypracował swój własny styl opowiadania, w którym łączy społeczną obserwację, psychologiczne prawdopodobieństwo i mały realizm z gatunkowym nerwem. Tym razem sięgnął po „revenge movies”, choć bardzo specyficzny. Choć dochodzi do rozlewu krwi, w opowiadanej historii nie ma niczego z sensacji. Więcej o filmie w relacji z festiwalu Nowe Horyzonty.
Nazywam się cukinia, reż. Claude Barras
Jedna z najlepszych animacji tego roku, z szansami na Oscary i Złote Globy. Niezwykle szczery film dla najmłodszej widowni, w bezbolesny sposób wprowadzający ją w najbardziej traumatyczne problemy współczesnego świata. Opowiada o dzieciach z sierocińca, które borykają się ze śmiercią rodziców, narkotykami, deportacją czy porzuceniem. Barras znakomicie wywarzył śmiechy i płacze, by nie tylko dostarczać dzieciom rozrywkę, ale również odmalować realistyczny obraz ciemnej strony rzeczywistości. Film zachwyca również warstwą wizualną – jest plastelinową animacją poklatkową, co w światowej kinematografii wciąż jest czymś niecodziennym.
Niesamowity świat April, reż. Christian Desmares, Franck Ekinci
Francuska animacja jest znakomitą realizacją ambitnego kina przygodowego, utrzymanego w vernowskim klimacie, które nie zbacza w rejony infantylizacji czy błahej rozrywki. Za perypetiami niezmiernie ciekawych bohaterów kryje się intrygująca, krytyczna i bardzo aktualna myśl na temat kierunku rozwoju nauki, ekologii i przyszłości ludzkości. Całość została jednak utrzymana w bardzo lekkiej formie, dostarczającej wiele przyjemności. Więcej o filmie w relacji z festiwalu Animator.
Operacja Avalanche, reż. Matt Johnson
Wciągająca intryga szpiegowska podparta spiskowymi teoriami podana w mockdokumentalnej formie. Już sam koncept filmu Matta Johnsona brzmi znakomicie. Fakt, że jego realizacja przebiegła równie dobrze, każe w nim widzieć kino ponadprzeciętne. Twórca przenosi nas do lat 60., do samego centrum intrygi angażującej NASA i CIA. Jej przedmiotem jest pierwszy lot człowieka na księżyc. Johnson, wraz z małym zespołem, początkowo miał zająć się wykryciem sowieckiego szpiega, przekazującego Rosjanom najnowsze technologiczne nowinki, ale trafia na o wiele ciekawszy trop. Otóż, okazuje się, że rozwój amerykańskiej nauki nie pozwala na bezpieczne lądowanie na księżycu. Wrodzona ambicja Johnsona nie pozwala pozostawić mu tej sprawy niezałatwionej. Więcej o filmie w relacji z Nowych Horyzontów.
Po burzy, reż. Hirokazu Kore-eda
Filmy Kore-edy są wyjątkowe – opatulają jak ciepły koc i opowiadają o rzeczach najbardziej prozaicznych, a zarazem najważniejszych. Każdy kolejny film Japończyka stanowi wiwisekcję rodzinnego życia. Reżyser subtelnie portretuje uczucia łączące najbliższych, wskazuje na ich tęsknoty, miłości, wzajemne uszczypliwości i intymność relacji. Tym razem Kore-eda zrezygnował z opowiadania historii, a skupił się na bohaterach, ich emocjach, pragnieniach i potrzebach. Portretowaną rodzinę obserwujemy już po przejściu tytułowej burzy – główny bohater dostąpił podwójnej straty, rozstał się z żona i zmarł jego ojciec. Teraz stara się nie utracić syna. Nie ma tu miejsca na gwałtowne porywy serca, wielkie uczucia i melodramatyczne tony. Kore-eda stawia na realizm przepojony banałem codzienności, który przełamuje ciepłym humorem. Skromne, ale wielkie kino, w którym może się przejrzeć każdy z nas.
Sunset Song, reż. Terence Davis
Davies powrócił po długich latach i zaprezentował widowni dzieło wyjątkowe – poruszający, delikatny, a przy tym niezwykle przekonujący portret wyjątkowo silnej kobiety, która przez całe życie zmaga się z przeciwnościami losu, które wiązały się z dominującą rolą mężczyzn w społeczeństwie. Rzecz rozpoczyna się przed I wojną światową. Chris mieszka z rodzicami i piątką rodzeństwa na szkockiej prowincji. Jest najlepszą uczennicą w szkole, marzy jej się praca w zawodzie nauczycielki, ale nie będzie mogła zrealizować swoich planów. Życie nieustannie zmusza ją do weryfikowania posiadanych oczekiwań. Więcej o filmie w relacji z festiwalu Nowe Horyzonty.
Wieża, reż. Keith Maitland
Dokument Maitlanda w niezwykły sposób rekonstruuje strzelaninę, podczas której anonimowy mężczyzna postrzelił prawie pięćdziesiąt osób i zabił szesnaście z nich. Celem twórców nie było jedynie przypomnienie tych dramatycznych zajść. Chcieli raczej powrócić do tych wydarzeń, by przeprowadzić terapię grupową dla uczestników tamtejszych wydarzeń i postawić w stan oskarżenia całe amerykańskie społeczeństwo. Reżyser posadził przed kamerą wybrane osoby pamiętające masakrę, które w kilku przypadkach rozmawiały o niej pierwszy raz od dziesiątek lat. Maitland nie zamienił jednak swojego dokumentu w paradę „gadających głów”, lecz pokusił się o stworzenie rekonstrukcji wydarzeń, wspieraną wypowiedziami świadków. Dotarł do wielu materiałów, które powstały feralnego dnia – amatorskich filmów, zdjęć, wypowiedzi z radia i telewizji. Wydarzenia, które nie doczekały się wtedy uwiecznienia zostały dodane do filmu w formie animacji rotoskopowej. Więcej o filmie w relacji z American Film Festival.
Komentarze 6 komentarzy
To „Czarownicy” nie było w kinach? Widać za dużo czasu spędzam w internecie, bo jestem niedoinformowana. Ja najbardziej opłakuję brak „Kimi no na wa”. Ale w sumie brak tej i wspomnianych w poście animacji mnie nie dziwi, nasi dystrybutorzy od dawna wyznają zasadę „jak animacja to dla dzieci i dużego amerykańskiego studia albo wcale”.
Niestety, 'Czarownica’ ominęła nasze kina, co również jest dla mnie niezrozumiałe, tym bardziej w sytuacji, gdy zalewa się nasze ekrany filmami grozy wątpliwej jakości i w sporych ilościach. Z animacjami masz rację. Dystrybutorzy zazwyczaj omijają je szerokim łukiem, no chyba że pochodzą z dużego, amerykańskiego studia. A z anime jest wyjątkowo słabo. Nie wchodzą do kin nawet te, które dostały nominacje do Oscarów. Ale to jest problem w ogóle z kinematografią azjatycką, na którą kilka lat temu była moda, a obecnie prawie w ogóle nie wchodzi na ekrany.
Taka ciekawostka, jeszcze nowszy film Terence Davisa, ten o Emily Dickinson miał we wtorek premierę w Polsce w telewizji, na Ale Kino. Bardzo ciekawy film, mający bardzo precyzyjny scenariusz i będący wyszafowany formalnie, a do tego mający tak trudną, tak bardzo nieefektowną bohaterkę.
O, umknęło mi to. Dobrze, że chociaż niektóre filmy, które omijają nasze duże ekrany, są dystrybuowane przez inne platformy. Muszę poszukać kolejnego seansu na Ale Kino…
Hah, pisząc: „Jedna z najlepszych animacji tego roku”, jednocześnie pomijając najlepszą animację roku 2016 i możliwe, że jedną z najlepszych wszech czasów, film, który trafił do ponad 200 krajów, zajmując w kilka miesięcy drugię miejsce pod względem zarobionych pieniędzy, wsród wszystkich filmów powstałych kiedykolwiek w japonii. Oczywiście mówię o Kimi no Na wa. Mimo, że trafił nawet do naszych sąsiadów, możliwe, że dalej przez panującą w polsce ciemnote (co chyba zawdzięczamy szczególnie medią, które dalej starają się utrzymać obraz japonii jako „dziwnej” w zamian za kilkaset widzów więcej – kontrowersje ot co) nas niestety ta przyjemność ominęła – niestety tylko oficjalnie, oczywiście wdziałem go już kilkanaście razy, lecz jednak wolałbym, nawet teraz, zobaczyć go na dużym ekranie
Kimi no Na wa (Your name) nie znalazł się w zestawieniu, bo zwyczajnie go nie widziałem, ale jest szansa, że umieszczę go na liście tegorocznej. Nie jest do końca prawdą to, co piszesz. Wg IMDB trafił do kin w około 40 krajach (w tym bodajże do żadnego naszego sąsiada) – i to głównie azjatyckich. Dobre opinie, które zbiera z pewnością spowodują, że będzie kupowany do kolejnych krajów – wciąż mam nadzieję, że również do naszego. Akurat anime czasami są u nas dystrybuowane. Obstawiam, że film może wejść u nas na ekrany na jesień – dzięki czemu może znajdzie się nawet na liście najlepszych filmów 2017 roku 🙂