Tytuły powstałe w ramach projektu filmów dyplomowych wydziału aktorskiego łódzkiej filmówki delikatnie mówiąc do tej pory nie obfitowały w dzieła wybitne. Trudno się temu dziwić, bowiem narzucona formuła jest wyjątkowo sztywna i niewdzięczna, ponieważ jest obwarowana szeregiem wymogów. W każdym z tych filmów należy wygospodarować miejsce, by wszyscy aktorzy mogli udowodnić swoje aktorskie umiejętności. To posiada z kolei swoje konsekwencji dla prowadzonej narracji. Czy to w „Śpiewającym obrusiku” czy „Kryształowej dziewczynie” okazało się to pułapką. Jednak Jagoda Szelc znalazła sposób, udowadniając tym samym, że jest świetną reżyserką i kreatywną scenarzystką. A to nie jedyny walor „Monumentu”, który potrafił wykorzystać formę filmu dyplomowego na wielu poziomach.
Film zaczyna się niepozornie. Grupa młodych ludzi przyjeżdża do hotelu, by odbyć tam praktyki studenckie, wszak są adeptami hotelarstwa. Ich opiekunka od razu wprowadza twarde reguły, jednoznacznie dając odczuć, że to ona tu rządzi, a oni muszą się jej poddać w stu procentach. Stawia ich w rzędzie, każe karnie odliczać, a potem rozdaje identyfikatory, na których znajdują się tylko dwa imiona – dla chłopaków Paweł, a dla dziewczyn Anna. Studenci od razu zostają sprowadzeni do jednolitego tłumu.
Jednak każda kolejna scena pokazuje powolne wychodzenie na niepodległość, małe ogniska nieposłuszności, zwiastuny powolnie budowanych jednostkowych tożsamości, które wydobywają się z bunty skierowanego przeciwko nadmiernej dyscyplinie. Szelc w rebelii widzi nie tylko emancypację, ale również proces powstawania podmiotowego „ja”. Film zarówno ilustruje proces kreowania siebie w relacji z opresyjnym nauczycielem, jak i znacznie bardziej pierwotne kształtowanie indywidualnej tożsamości.
Istotny jest oczywiście sposób, w jaki o tym narastającym, choć cichym, indywidualnym buncie Szelc opowiada. Film nie stanowi spójnej historii, operuje raczej klimatem niepokoju i nieustannie zagęszczającą się atmosferą, zwiastującą nadejście czegoś nienazwanego. Opiekunka praktykantów poumieszczała ich na różnych stanowiskach. Trzy dziewczyny sprzątają pokoje hotelowe, większa grupa pracuje w kuchni, ktoś tam opiekuje się Spa, ktoś jeszcze inny szoruje ogromny postument. Dzięki temu każdy z aktorów ma czas i miejsce na zaprezentowanie swoich umiejętności – nie zapominajmy, że jest to film dyplomowy, więc każdy z aktorów musi wykazać się w krótkim monologiem, dialogiem, zagrać mimiką, ciałem czy głosem. Ostatecznie jest to przecież egzamin, więc każdy z nich musi zdać sprawę z biegłości w wykonywaniu konkretnych ćwiczeń aktorskich.
Ale Szelc potrafiła to przekuć w wartość artystyczną. Każdy fragment składa się ostatecznie w jedną, niepokojącą całość. Jeśli „Monument” nazwać horrorem, to w stylu „Wieży. Jasny dzień”, czyli stawiającym raczej na kreowanie atmosfery niesamowitości, tajemnicy, delikatnej grozy, niż straszenie dosłownością. Szelc momentami powtarza pewne gesty ze swojego debiutu – co może nieco niepokoić, bo być może zwiastuje to powolne zastyganie w pewnej narracyjnej manierze. Niemniej w tym przypadku zdało to egzamin. Jej bohaterowie wykonują niby codzienne, zwyczajne czynności, ale z każdą chwilą narastające, podskórne napięcie przekształca sceny w pokaz niesamowitości. Szelc zależało, by jej filmu nie odbierać na poziomie intelektualnym, lecz emocjonalnym, dlatego nie schodzi do poziomu racjonalizowania zachowań. Niczego nie tłumaczy, wierząc zarówno w intelekt widzów, jak i siłę niedopowiedzenia i sugestii.
Ale mimo nieustannego odczuwania tej satysfakcjonującej, lecz abstrakcyjnej tajemniczości, film da się sprowadzić również do poziomu metafory. I nie jest to zarzut – wręcz przeciwnie, bo ta dziwaczna opowieść zaczyna się ostatecznie układać w historię dojrzewania, nabierania doświadczenia i dochodzenia do świadomości, że elementarną częścią edukacji jest bunt skierowany przeciwko nauczającym. Dokładnie tak jak w szkole – i to nie tylko filmowej. Dzięki czemu „Monument” nie jest semantycznym chaosem, lecz skrupulatnie przygotowaną opowieścią o procesie „wytwarzania” aktorów. narzucona im forma pracy jest jak ten monument, który trzeba ostatecznie zburzyć, by na jedno miejscu mogło narodzić się indywiduum. Integralną częścią edukacji okazuje się negowanie.
„Monument” jest opowieścią o śmierci – ludzi, którzy przyszli na studia aktorskie. W momencie zakończenia prac nad dyplomem symbolicznie umarli, by dzięki szamańskiemu rytuałowi przejścia wydobyć się na wyższy poziom poznania. Można narzekać na nie zawsze jeszcze satysfakcjonujące aktorstwo czy epizodyczną strukturę narzuconą przez wymogi formatu, ale Jagoda Szelc nadrabia bardzo spójną, a jednocześnie nieoczywistą metaforą, którą potrafiła bardzo zgrabnie opakować we własny, charakterystyczny autorski styl. Nie tylko aktorzy zdali swój najważniejszy egzamin, reżyserka również.
Komentarze (0)