MFFA Animator #4 – Zombie w kurorcie

Czwartego dnia festiwalu obejrzałem zaledwie dwa filmy, ale oba okazały się na tyle interesujące, choć całkowicie od siebie różne, że warto zwrócić na nie uwagę. Pierwszym z nich była animacja startująca w konkursie pełnych metraży – „Louise nad morzem” Jean-Francois’a Laguionie – będąca moim osobistym faworytem do zgarnięcia głównej nagrody. Drugim natomiast pokazywany poza konkursem gatunkowy „Seoul Station” Yeona Sang-ho.

„Louise nad morzem” to bardzo nietypowa wariacja na temat „Przypadków Robinsona Crusoe”. W tej wersji rozbitkiem jest starsza kobieta, a bezludną wyspą kurort po sezonie. Choć należałoby raczej powiedzieć, że przestrzenią, w której utknęła sympatyczna babcia są blaknące wspomnienia z jej długiego życia. Inspiracja prozą Daniela Defoe jest naskórkowa, w historii tytułowej bohaterki nie chodzi o wielkie przygody czy ludzkie zmaganie z przeciwnościami losu. Louise nadzwyczaj dobrze radzi sobie samotnie w pustym nadmorskim miasteczku. Bez problemu montuje chatkę na plaży, narzuca rytm dnia, żywi własnoręcznie złowionymi owocami morza, a w resztę niezbędnych rzeczy zaopatruje się w opuszczonym sklepie. Tym, co jej, przynajmniej na początku, doskwiera najbardziej, to dojmująca samotność i brak zainteresowania ze strony rodziny. Sam na sam ze sobą zaczyna uciekać ku wypieranej przez lata przeszłości, która nawiedza ją w snach i nagle powracających wspomnieniach.

„Louise nad morzem”, reż. Jean-Francois Laguionie

Francuski reżyser wykreował na ekranie przytulny świat, wypełniony urokiem i humorem dziarskiej starszej kobiety, której bardziej doskwiera hałas turystów w sezonie niż samotność wyludnionego kurortu. Laguionie bardzo dobrze wykorzystał potencjał techniki animacji. Ta z pozoru realistyczna historia dzięki niej może dowolnie operować czasem, miejscem, a także w nawias brać prawdopodobieństwo. W realiach świata przedstawionego nie dziwi nikogo, że w miasteczku dosłownie zatrzymał się czas, zdyscyplinowana kobieta nagle spóźnia się na pociąg i nikt z najbliższych nie przychodzi jej z pomocą, a na dodatek przez cały rok nikt nie zagląda do nadmorskiej mieściny. Właśnie dlatego twórcy sięgnęli po animację – by takich pytań nie trzeba było tej fabule stawiać. Nie są one istotne, gdyż sama historia Louise jest raczej przypowieścią na temat przemijania, samotności, pamięci i sensu życia. Choć to brzmi górnolotnie, sam film w żadnej mierze nie puszy się, ani nie sili na filozoficzną manierę. Refleksja, którą niesie, pojawia się jakby znienacka i niemal spontanicznie – twórcy nie mieli ambicji podejmować wielkich, uniwersalnych tematów. One same wyłaniają się z tej dobrze opowiadanej historii. Niejako przy okazji. Subtelna kreska, sympatyczna bohaterka, dobrze wykorzystane literackie inspiracje, ciepły humor i świetnie poprowadzona fabuła złożyły się na urokliwą animację, z którą nie chce się rozstawać, jak z wakacyjnym kurortem, gdy lato dobiega końca.

Drugi seans czwartego dnia festiwalu przyniósł film diametralnie inny. „Seoul Station” jest koreańską animacją o zombie-apokalipsie. Yeon Sang-ho miał świetny pomysł na odświeżenie klasycznej formuły o żywych trupach. W jego interpretacji, atakujące wszystko, co się rusza, zombiaki są raczej ofiarami niż agresorami – ofiarami biorącymi odwet na tych, którzy przyczynili się do ich kondycji. Koreańczyk jawnie upolitycznił zarazę, tworząc z niej metaforę współczesnego piętnowania wszystkich tych, których wyparł rynek. Zaraza rozpoczęła się od bezdomnego mieszkańca tytułowej seulskiej stacji, a kolejni zarażeni to głównie lokalna biedota i tak zwani zwykli ludzie, którym trudno związać koniec z końcem. To właśnie ci, którzy nie mają, gdzie się schronić, bywalcy noclegowni, dworców i ciemnych zaułków jako pierwsi zostają zainfekowani. Zaraza rozprzestrzenia się w mgnieniu oka – by ją zatrzymać na ulice wyjeżdża wojsko, które nie zważa na to, kto jest zarażony. Ma bowiem tylko jeden cel: zatrzymać postępującą zombie-apokalipsę. Choć to nieumarli napędzają akcję i budują dramaturgię, to ostatecznie nie oni okazują się największym zagrożeniem. Tak samo wyprani z wszelkich uczuć okazują się reprezentanci władzy zarówno tej związanej z funkcjonowaniem państwa, jak i ekonomicznej.

„Seoul Station”, reż. Yeon Sang-ho

W tak zarysowanej próbie reinterpretacji popularnego motywu zombie tkwił spory potencjał, choć nieumarlaki coraz częściej stają się wyrafinowaną metaforą zamiast najzwyczajniej w świecie wzbudzać pospolite lęk i trwogę. Niemniej, pożenienie infekcji z kwestiami społecznymi, politycznymi i ekonomicznymi mogłoby zakończyć się sukcesem, gdyby tylko twórcy nie szyli zbyt grubymi nićmi. Ostatecznie zaserwowana polityczna metafora zamienia się w swoją własną karykaturę – reprezentant „zgniłego” kapitału okazuje się tak przerysowany, a jego intencje tak niedorzeczne, że skwapliwie budowana metafora załamuje się pod wpływem nieuświadomionej śmieszności. Naprawdę trudno brać na poważnie kogoś, kto naraża swoje własne życie i przedziera się przez miasto pełne zombie tylko po to, by zmusić dłużnika do oddania pieniędzy. Gdy jednak przymkniemy oko na polityczną nachalność, poważne scenariuszowe potknięcia i jeden całkowicie nielogiczny zwrot akcji, to „Seoul Station” zacznie jawić się jako naprawdę trzymające w napięciu kino gatunkowe, któremu znacznie lepiej wychodzi budowanie napięcia, niż klecenie bardzo chwiejnej metafory.

Zestawienie tych dwóch tytułów jest niezwykle znamienne dla Animatora jako festiwalu i animacji jako dziedziny twórczej. Organizatorzy festiwalu, co podkreślam co roku, nie zamykają się na kino popularne, bo interesuje ich mapowanie wszystkiego, co dzieje się w światowej animacji. Czasami jednak jest to zgubne, bo zdarza się, że pokazują rzeczy, które znacznie zaniżają poziom artystyczny pokazywanych filmów. W zamian jednak podwyższają poziom wiedzy uczestników imprezy na temat kształtu współczesnej twórczości animatorów.