MFF T-Mobile Nowe Horyzonty #10 – Interpretacje i krytyka

Przedostatni dzień festiwalu dostarczył znakomitych wrażeń. Zbijał z tropu „Tonim Erdmannem”, domagał się humanitarnej empatii w „Fuocoammare. Ogień na morzu”, porywał niekonwencjonalnym stylem w „Milesie Davisie i ja” oraz reinterpretował niełatwą przeszłość w „Zagubionych”.

Toni-erdmann

Toni Erdmann, reż. Maren Ade

Można sporo wiedzieć o tym filmie, próbować jakoś przygotować się na jego seans, a i tak człowiek będzie bezsilny wobec jego dezynwoltury. Dzieło niemieckiej reżyserki to filmowy majstersztyk, który zachwyca, rozśmiesza i zasmuca jednocześnie. Skrzy się odjechanymi pomysłami na mikro-scenki, utrzymanymi w konwencji kabaretowych skeczy podszytych absurdem. Całość utrzymana jest w konwencji realistycznej. Częściej można się zadumać nad pokazywanym światem, tak dobrze znanym z doświadczenia, niż szaleńczo śmiać. Dzięki temu rozbłyskujące wspaniałością szalone fragmenty świecą jeszcze jaśniej i dodatkowo zaskakują. Bardzo dużą zaletą filmy jest to, że mimo swojej absurdalności humor nie odrealnia świata przedstawionego. Nie trudno jest uwierzyć w samotne i pozbawione szczęścia życie młodej menadżerki z Niemiec pracującej dla dużej korporacji w Rumunii. Nawet postać Toniego Erdmanna, alter ego głównego bohatera, wypada na ekranie wiarygodnie. Film opowiada o Winfriedzie Conradim i jego córce. Mężczyzna jest przekonany, że dziewczyna żyjąca z dala od rodziny dobrze maskuje opowieściami o zawodowych sukcesach samotność i pustkę swojego życia. Jedzie więc do Bukaresztu, by odzyskać córkę i zwrócić jej radość. To przy okazji również satyra na kulturę korporacyjną i współczesny kapitalizm, który jest wykpiwany w bardzo wysublimowany i zaskakujący sposób.

Morze-w-ogniu

Fuocoammare. Morze w ogniu, reż. Gianfranco Rosi

Niezwykły film dokumentalny na wyjątkowo aktualny temat. Problem imigrantów, syryjskich uchodźców, Afrykańczyków napływających przepełnionymi łódkami do Europy znajduje się w samym centrum politycznych sporów i ma znaczny wpływ na kształtowanie się nowych społecznych zjawisk. Mam wrażenie, że seans tego filmu z powodzeniem mógłby zastąpić wszelkie polityczne spory. Posiada niezwykłą krytyczną i empatyczną siłę, ale nie korzysta z publicystyki, nie jest w tym nachalny, ani propagandowy. Rosi opowiedział o włoskiej Lampedusie – wyspie znajdującej się zaledwie 70 km. od Afryki. To właśnie tam ląduje najwięcej imigrantów z Czarnego Lądu, przypływając w nieludzkich warunkach. Wielu z nich dociera na ląd ciężko chorzy, a nawet martwi. Rosi nie oszczędza nam obrazów rozedrganych gorączką ciał i zwłok. Wraz z kamerą uczestniczy w akcjach ratunkowych i przechwytywaniu przepełnionych łódek przez włoskie statki, ratujące płynących. Te szokujące obrazy umieszcza w ważnym kontekście. Równie pilnie przygląda się codziennemu życiu mieszkańców malutkiej wyspy. Wsłuchuje się w głos spikera lokalnej rozgłośni radiowej, zagląda do mieszkania staruszki, lecz najwięcej miejsca poświęca rezolutnemu chłopcu, którego pasją jest strzelanie z procy do ptaków. Dzięki temu zabiegowi kwestia imigrantów została przedstawiona jako część tamtejszej codzienności. Nie jest czymś, co można byłoby zbyć jako incydentalne czy polityczne, lecz jawi się jako permanentnie istniejący problem, który domaga się natychmiastowego rozwiązania. Głęboko humanitarny, a przy tym aktualny i ważny film,

Miles-Davis-I-Ja

Miles Davis i ja, reż. Don Cheadle

Czego można się spodziewać po filmie biograficznym jednego z największych trębaczy wszechświata? Na pewno nie połączenia pełnego strzelanin i samochodowych pościgów kina gangsterskiego z romansem i kinem kumplowskim. Debiutujący w roli reżysera Cheadle udowodnił jednak, że równie dobrze w taki sposób można opowiedzieć o legendzie jazzu. „Miles Davis i ja” zachwycił! Cheadle dowiódł, że posiada znakomity warsztat, potrafi opowiadać historie w nieoczywisty sposób, bawiąc się chronologią, gatunkami i ubarwiając prawdę efektownymi zmyśleniami. Film jest popisem montażowym – najważniejsze wydarzenia z życia Davisa przeplatają się płynnie z historią taśmy zawierającej najnowsze kompozycje jazzmana. Cheadle’a należy również pochwalić za kreację aktorską, zasługującą na najważniejsze nagrody! Gra ochrypniętym głosem, ze sceny na scenę, wraz z przeskokami w czasie, przechodzi wizualną i emocjonalną metamorfozę. Film jest zarazem propozycją gatunkową, bawiącą porachunkami rodem ze świata gangsterów, jak i portretem znakomitego artysty, który znalazł się na życiowym zakręcie.

Zagubieni

Zagubieni, reż. Petr Zelenka

Zelenka się powtarza, ale w dobrej wierze. Kolejny raz wykorzystał konwencję mockumentu, by zabawić się kinem w kino. Cel jednak uświęcił nie najświeższe i nie najoryginalniejsze środki. Punktem wyjścia jest historyczne wydarzenie, czyli podpisanie traktatu monachijskiego, na mocy którego Niemcy przejęły czeskie Sudety. Ten układ interpretuje się w Czechach jako zdradę zachodniego świata, ze szczególnym uwzględnieniem Francuzów. Film podaje jednak nieco inną, alternatywną wykładnię tego historycznego zdarzenia. Było to zadanie doniosłe, lecz zostało zrealizowane dosłownie w jednej scenie. Reszta to przepełniona absurdem zabawa w kino. Przez pierwszą połowę filmu oglądamy historię mężczyzny, który kradnie papugę, należącą do reprezentanta Francji, podpisującego traktat w Monachium, przyczyniając się tym do międzynarodowego skandalu. Druga część natomiast to utrzymana w paradokumentalnym stylu historia perypetii z produkcją wcześniej oglądanego filmu. Fabularna przewrotka otwiera obraz na wątki autotematyczne, będące satyrą na środowisko producentów filmowych. Niewiele tu jednak celnych żartów i świeżych pomysłów. Dużo lepiej wypadła sama opowieść o mężczyźnie z papugą. Wolałbym zobaczyć ten film w całości, niż oglądać niekoniecznie zabawne igranie Zelenki z kinem.