MFF Nowe Horyzonty #5 – Mistrz i naśladowcy

Dobrnęliśmy już do półmetka festiwalu. Poziom pokazywanych filmów przypomina sinusoidę – te dobre, wyznaczające faktyczne nowe horyzonty mieszają się z wtórnymi i naśladowczymi, starającymi się korzystać z wzorców wypracowanych dawno temu. Na szczęście na Nowych Horyzontach można również dotrzeć do źródeł – zobaczyć dzieła starych mistrzów, którzy współcześnie są odkrywani na nowo. Niestety nie zawsze z najlepszym skutkiem.

Martwe-wody

Martwe wody, reż. Bruno Dumont

Miniserial podpisany przez Francuza – „Mały Quinquin” – był powiewem świeżości. Konwencja kryminału krzyżowała się z całkowicie szaloną, nieprzewidywalną i absurdalną komedią. Dumont chciał powtórzyć ten sukces w „Martwych wodach”, lecz niestety nawet nie zbliżył się do poziomu swojej wcześniejszej produkcji. Akcja ponownie rozgrywa się na prowincji, w nadmorskiej miejscowości, tym razem jednak na początku XX wieku. Znów pojawia się seria tajemniczych zniknięć oraz para ekscentrycznych policjantów, ewidentnie stylizowana na Flipa i Flapa. Tym razem Dumont nie trawestuje konwencji kryminału, bo rozwiązanie zagadki następuje na samym początku filmu. Film skręca w rejony miłosnej historii pewnego mezaliansu, w którym przewijają się wątki kazirodcze i kanibalistyczne. Podobnie jak było w „Małym Quinquinie” gag goni gag, lecz nie śmieszą one swoją absurdalnością, jak w serialu. Dumont wyciąga humor z deformacji ludzkiej fizjonomii, dziwnych mina, potknięć, upadków i egzaltacji wyższych sfer. Pod warstwą gatunkową i komiczną skrywa się jednak opowieść o klasowym porządku społecznym i wzajemnych relacjach arystokracji i robotników. „Martwe wody” to dosadna satyra na „burżujów”, zachwycających się pięknem pracującego rybaka, czy malowniczością zbieraczy muli. Historia serwowana przez Dumonta skrzy się niespodziankami i niewiarygodnymi wydarzeniami, lecz nie zaskakuje i nie porywa tak, jak robił miniserial. Nie mam jednak wątpliwości, że Dumont zaskoczy nas jeszcze niejeden raz. Tym razem jednak nie do końca mu się to udało.

Resztki

Resztki, reż. Omer Fast

„Resztki” to film spóźniony o jakieś 20 lat, choć i w połowie lat 90. zarzucono by mu wtórność i nieudolne naśladownictwo. Odgrzewa nieco zapomnianą konwencję tzw. „puzzle films”, czyli wikłające bohatera w sztucznie wykreowaną rzeczywistość, nielogiczną, samą w sobie stanowiącą zagadkę. Głównym bohaterem „Resztek” jest młody mężczyzna, który w dziwnym wypadku traci pamięć – tajemniczy przedmiot lecący z nieba spadł prosto na jego głowę. Otrzymuje sutą rekompensatę w zamian za milczenie o incydencie. Wykorzystuje ją, by zrekonstruować swoją przeszłość, powoli powracającą w niejasnych wspomnieniach. Niestety te wędrówki po ciemnych stronach ludzkiej pamięci nie oferują niczego atrakcyjnego, a irytują na siłę wciskaną zagadkowością. Dziwne zachowanie bohatera trudno wytłumaczyć, podobnie jak pojawiające się w jego głowie wizje – nie zachęcają one jednak, by zgłębić ich tajemnicę. Niejasna fabuła raczej irytuje swoją pretensjonalnością i pazernością na zainteresowanie widzów, niż wciąga w gęstą atmosferę ludzkiej psychiki.

Mimosas

Mimosas, reż. Oliver Laxe

Akcja filmu rozgrywa się poza miejscem i czasem – wśród opustoszałych gór, gdzieś na Bliskim Wschodzie. To przestrzeń mityczna, przypominająca nieco odludne ostępy dzikiego zachodu, pełne niebezpiecznych szajek i bezwzględnych bandytów. Stary szejk zażyczył sobie, by karawana podążyła do celu skróconą drogą – przez góry. Przed dotarciem do miasta umiera, a zadania dostarczenia jego ciała do celu podejmuje się dwójka ochotników. Struktura filmu została wpisana w sekwencję pokłonów towarzyszących muzułmańskiej modlitwie. Akcja natomiast opowiada o wierze, sile modlitwy i nawróceniu. Dwóch mężczyzn chce wziąć pieniądze i porzucić przy najbliższej okazji ciało, jednak uniemożliwia im to młody chłopak, nazywany „błogosławionym” – zmuszając do wyczerpującego błądzenia po nieprzyjaznych górach. „Mimosas” przypomina niespieszną przypowieść religijną połączoną z westernem. Wydarzenia, które przytrafiają się bohaterom, choć utrzymane w konwencji realistycznej, narzucają się jako symboliczne, komentujące kwestię religijności, nie tylko muzułmańskiej.

Odgłosy

Odgłosy, reż. Dario Argento

Jeden z najbardziej znanych horrorów mistrza giallo. Film był pokazywany w ramach gali konkursu im. Krzysztofa Mętraka i okazał się strzałem w dziesiątkę – szczególnie, gdy zestawi się z innym filmem pokazywanym na festiwalu. Mam na myśli „Neon Demon”, który można interpretować, o czym wspominałem, jako hołd złożony właśnie kinu Argento. Seans „Odgłosów” uświadomił, jaki artystyczny dług Refn zaciągnął u Włocha – przede wszystkim w warstwie wizualnej. To właśnie Argento wprowadził na ekrany neonową, przesadną kolorystykę, odrealniającą opowiadaną historię. „Odgłosy” to nie tylko wysmakowana warstwa wizualna, ale także znakomita warstwa muzyczna i dźwiękowa – nie bez przypadku film posiada właśnie taki tytuł. To właśnie dźwięki podbudowują atmosferę i okazują się kluczowe dla fabuły, podobnie odrealniającą funkcję posiada muzyka, szczególnie główny, często powracający motyw wwiercającej się w głowę upiornej kołysanki. „Odgłosy” to kino rozrywkowe, pozbawione pretensjonalności „Neon Demon” – lecz niepozbawione autorski, co u Argento charakterystyczne, rysu autorskiego. „Odgłosy” reprezentuje kino, którego już nie ma, choć wielu chciałoby je naśladować. Niestety robią to z marnym skutkiem.