MFF Nowe Horyzonty #4 – Uwaga, arcydzieło!

Tegoroczna edycja festiwalu zachwyca swoim poziomem. Mało jest filmów nietrafionych, bądź przeciętnych. Zdecydowana większość spełnia pokładane w nich nadzieje, mistrzowie świecą przykładem, a młodzi, nieznani twórcy starają się im dorównać. Rzadko jednak zdarza się, by trafić na dzieło wybitne, któremu trudno cokolwiek zarzucić, przekraczające oczekiwania i otwierające na nowe horyzonty. Taki film udało mi się obejrzeć czwartego dnia festiwalu – mam na myśli „Sieranevadę” Cristi Puiu. Co więcej, inne obejrzane tego dnia filmy również wypadły co najmniej przyzwoicie.

Co-przynosi-przyszłość

Co przynosi przyszłość, reż. Mia Hansen-Love

Film Hansen-Love przypomina elegancki, erudycyjny esej, który zapomniano zakończyć puentą. Skrzy się licznymi przypisami, lecz brakuje mu logicznego wywodu. To nie znaczy, że film powinien posiadać jasno wyartykułowaną tezę, lecz by przez popis erudycji przebijała jakaś myśl. Tej u Hansen-Love zabrakło. „Co przynosi przyszłość” to film wybitnie francuski. Opowiada o parze intelektualistów z klasy średniej – wykładowcy akademickim i nauczycielce filozofii. Formalnie jest niezwykle oszczędny – operuje eleganckim i przeźroczystym realizmem. Skupia się na mało efektownych losach bohaterki, przechodzącej przez trudny etap swojego życia. Tło dla jej perypetii stanowi społeczne niezadowolenie z serwowanych przez Sarkozy’ego reform. Z racji profesji postaci granej przez Isabelle Huppert, motywem powracającym jak refren są kolejne intelektualne dyskusje, komentujące aktualne wydarzenia. Jednym z najważniejszych bohaterów filmu jest racjonalizm, który okazuje się najważniejszą bronią w walce z przeciwnościami losu. Jednak pojedynki niezłomnej kobiety nie składają się na spójną opowieść, pod którą skrywałaby się stymulująca intelektualnie puenta.

Marazm

Marazm, reż. Idan Haguel

Punkt wyjścia filmu mógłby zapoczątkowywać niezły kryminał. Po przebudzeniu żona orientuje się, że jej męża nie ma w domu. Po kilku dniach jego nieobecności zawiadamia policję. W tym momencie zaczynają dziać się dziwne i niepokojące rzeczy. Dom kobiety nachodzą obcy ludzie, chcący czegoś od jej nieobecnego męża, a jeden z mężczyzn przedstawia się nawet jako jej małżonek. Tym wydarzeniom towarzyszy senny, duszny klimat, przypominający atmosferę filmów Lyncha. Rzeczywistość bohaterki zaczyna przypominać gęsty koszmar, z którego nie da się obudzić. Film Izraelczyka pozbawiony jest jednak jakichkolwiek gatunkowych pretensji. Akcja pełznie do przodu nieśpiesznie, następujące po sobie sceny nie składają się na logiczną fabułę. Całość działa raczej jako metafora stanów depresyjnych oraz zobrazowanie podświadomych lęków i niepokojów. Marazm, w który popadła główna bohaterka, wciąga i pogrąża ją w kolejnych paranojach. Jest jak wielki, niespokojny ocean, którego obraz rozpoczyna i zamyka film, przez który nie da się przepłynąć. Równie niełatwo przebrnąć przez seans bez zmrużenia oka. Marazm w równym stopniu udziela się widowni.

Ederly

Ederly, reż. Piotr Dumała

Największe do tej pory zaskoczenie festiwalu. Spodziewałem się czegoś w klimacie „Lasu”, a otrzymałem film parujący absurdem i dezynwolturą. Przypomina klimatem wczesne animacje Dumały i niezwykle zabawne dwuczęściowe „Dr Charakter przedstawia”, w których tytułowej postaci głosu użyczał sam Jerzy Płażewski. Swoją drogą, ten wybitny teoretyk i historyk kina pojawia się również w niezwykłej roli w „Ederly”! Drugi film aktorski w karierze Dumały wydaje się być wypowiedzią niezwykle osobista, poskładaną z najważniejszych artystycznych inspiracji. Jest utkany z wrażliwości pochodzących z różnych rejestrów, ale spotykających się już we wcześniejszej twórczości animatora. „Ederly” jest mocno osadzone w literaturze – i to nie tylko dlatego, że stanowi adaptację powieści Dumały, która w odcinkach była publikowana w miesięczniku Kino. W filmie pojawiają się jawne odwołania do twórczości Kafki, Ionesco, a nawet Gombrowicza. Całość zaskakuje humorem czerpiącym zarówno z teatru absurdu, jak i burleski. Niektóre sceny przypominają skecze wyrwane ze znakomitego kabaretu. Dowcipy przełamane są niepokojąco abstrakcyjną fabułą, kojarzącą się z perypetiami Józefa K. Historia Słowa – konserwatora zabytków – przyjeżdżającego do tytułowego miasteczka, by zatrudnić się u miejscowego plebana jest nietypową i ekscentryczną trawestacją motywu przypowieści o synu marnotrawnym z wątkiem kryminalnym w tle. Znakomity humor i absurdalna historia składają się na naprawdę świetne kino. Niestety ten potencjał jest hamowany przez toporną realizację przypominającą rozwiązania rodem z teatru. Aktorzy grają zbyt ekspresywnie nawet jak na standardy tak nierealistycznego dzieła, a kamera prowadzona przez Adama Sikorę podkreśla scenograficzną umowność. Końcowy efekt nie dodaje historii absurdu i klimatu literackości, lecz zbliża film do formatu teatru telewizji.

Sieranevada

Sieranevada, reż. Cristi Puiu

Festiwalowe plotki szybko się roznoszą. Już po pierwszym seansie „Sieranevady” we Wrocławiu wieść gminna niosła, że mamy do czynienia z dziełem co najmniej ponadprzeciętnym. Okazało się, że to wyrażenie jest zdecydowanie zbyt słabe. Najnowsze dzieło Puiu to film na wskroś wybitny – kompletne arcydzieło. Zachwycające swoją minimalistyczną formą, niezwykłą realizacją, intelektualnym rozmachem i perspektywą. Sierra Nevada to pasmo górskie w Stanach Zjednoczonych, gdzie swoje siedziby miało wiele plemion Indian. Puiu przygląda się członkom jednej rodziny podczas uroczystego obiadu z pasją antropologa podglądającego obce mu kulturowo wspólnoty. Epicki, trzygodzinny film rozgrywa się niemal w czasie rzeczywistym, podczas jednego popołudnia w dniu pogrzebu seniora rodu. Kamera krąży między gośćmi cisnącymi się w niewielkim mieszkaniu. Widz może poczuć się jak jeden z gości, albo niewidzialny podglądacz. Obserwowana rodzina nie wyróżnia się niczym szczególnym. Podczas spotkań jej członkowie wymieniają się życzliwymi komplementami równie chętnie jak uszczypliwościami. Skrywają tajemnice, mają różne zdania na temat spraw bieżących, ciążą na nich niewyjaśnione historie z przeszłości i wzajemne krzywdy. Czas, podczas którego czekają na rozpoczęcie obiadu, wciąż przekładanego czy to z powodu nieobecności prawosławnego popa, czy niedopilnowania lokalnych tradycji, upływa im na kłótniach o historię Rumunii, sprzeczkach na temat wiarygodności teorii spiskowych czy wyjaśnianiu rodzinnych zadr. Członkowie tej rodziny zamieniają się w reprezentantów całego społeczeństwa, komentujących nurtujące naród kwestie, przedstawiających sposoby rozwiązywania konfliktów, prezentujących tamtejszy temperament, strategie społecznej mimikry, style życia, klasowe różnice i stosunki do tradycji. Puiu dokonuje tego wszystkiego bez popadania w publicystyczny ton. Daleko mu do politykowania czy komentowania bieżących wydarzeń, ważnych dla Rumunów. Jego wybitne dzieło przypomina filmy etnograficzne, zdające sprawę z wierzeń, norm i przekonań obserwowanej społeczności. A obserwatorem Puiu jest wybitnym. Podobnie jak inscenizatorem, genialnie rozpisującym poszczególne sceny, zbudowane z bardzo długich ujęć. Wielkie brawa należą się również ekipie aktorskiej, która spowodowała, że bez żadnego problemu wierzymy w obserwowane wydarzenia. Chciałbym zobaczyć taki film o Polsce i trapiących nasze społeczeństwo problemach.

1000-oczu-dr.-Maddina

1000 oczu dr. Maddina, reż. Yves Montmayeur

To niebywała przyjemność dostąpić zaszczytu zajrzenia do głowy jednostki nieprzeciętnej. Tym bardziej, gdy jest ona reprezentantem świata sztuki, tworzącym dzieła w pełni autorskie i na wskroś oryginalne. Taki jest właśnie Guy Maddin – kanadyjski filmowiec, w prostej linii spadkobierca wyobraźni Georgesa Meliesa. „1000 oczy dr. Maddina” to dokument starający się prześwietlić wrażliwość i sposób rozumienia kina wspomnianego twórcy. Słuchanie wypowiedzi akurat tego twórcy i możliwość podejrzenia jego metody twórczej jest wyjątkowo interesujące z powodu wyjątkowości tego estetyki, która nawiązuje do formy wczesnego kina. Maddin jest twórcą opętanym kinem. Jego celem jest stworzenie filmu czystego, abstrakcyjnego jak muzyka, który oddziaływałby jedynie na emocje. Słuchamy wypowiedzi jego bliskich współpracowników oraz twórców, którzy wpłynęli na jego wrażliwość. Jednak najbardziej wartościowe są rozmowy z samym bohaterem filmu, który daje dostęp do świata swojej wyjątkowej filmowej wyobraźni. Maddin to jeden z najbardziej oryginalnych współczesnych twórców, a ten film to dodatkowo potwierdza.