Letnia szkoła życia, reż. Laurent Cantet

Najnowszy film Canteta ma sporo wspólnego z „Klasą” – i to nie tylko przez powiązania pedagogiczne. Ponownie koncentruje się na grupie młodzieży, która wchodzi w dialog z nauczycielem, dzięki czemu konfrontują się ze sobą nawzajem, odkrywając osobowości i stosunek do otaczającego ich świata.

Tym razem nie jesteśmy w paryskiej szkole, lecz w portowym La Ciotat, gdzie ma miejsce tytułowa szkoła. Wbrew tłumaczeniu nastolatkowie nie uczą się w niej życia, lecz czegoś znacznie bardziej prozaicznego – pisania. Ich wspólnym celem jest stworzenie wspólnego dzieła, powieści kryminalnej, której akcja rozgrywałaby się w ich miejscowości. Ponownie więc możemy przysłuchiwać się długim rozmowom, wokół których budowana jest dramaturgia i ideowa warstwa filmu. Bohaterowie dyskutując, bardzo łatwo zdradzają swoje kulturowe ugruntowanie i polityczne sympatie – zbyt łatwo.

W „Klasie” Cantet zachwycał pogłębioną analizą psychologiczną i zniuansowanym tłem społecznym. To samo chciał osiągnąć tym razem, ale niestety wpłynął na mieliznę schematu i stereotypu. Być może to kwestia czasów, w których żyjemy. Coraz łatwiej przychodzi nam szufladkowanie ludzi. Dzieje się tak z powodu politycznego przewrażliwienia na punkcie pochodzenia, koloru skóry, religii i kultury – we Francji pewnie jeszcze mocniej odczuwanego niż w Polsce. Prawica wskazuje palcem „innych” i „obcych”, na których trzeba uważać, a najlepiej deportować. Lewica piętnuje język nienawiści i rasizm. Kolejne terrorystyczne zamachy pogłębiają wrogość i nieufność. Współczesna polityka otępia zmysły, nie pozwala na wyłapywanie niuansów, we Francuzie arabskiego pochodzenia jedni widzą kulturowego najeźdźcę, a inni tylko ofiarę. Cantet również wpadł w pułapkę takiego sposobu myślenia.

Skonstruował bowiem swoją fabułę na jednoznacznie scharakteryzowanych postaciach – jednowymiarowych. Podczas wakacyjnego kursu jedną grupę stanowi cały przekrój społeczny – kursanci to taka „mała Francja”. Są wśród nich potomkowie przybyszów z Afryki Północnej, czarnoskórzy, biali, a także, oczywiście, sympatyk skrajnej prawicy. Nie będzie pewnie dla nikogo zaskoczeniem, że to właśnie na tym ostatnim Cantet skoncentruje się w sposób szczególny.

Już sposób dobrania uczestników kursu zdradza uproszczenia, skrywające się pod pozorem szerokiej analizy polityczno-społecznej. Cantet próbuje powiedzieć coś nieoczywistego na temat źródeł popularności ruchów skrajnie prawicowych, ale zatrzymuje się na poziomie banałów, a dodatkowo stara się mamić niedopowiedzeniami, które są jednak niczym więcej jak zbyt łatwym ideologicznym alibi. W konsekwencji otrzymujemy zbiór schematycznych bohaterów, którzy wchodzą ze sobą w nadmiernie oczywiste spory. Nie wynika z nich nic, czego byśmy nie przewidzieli po tym, jak wrzucimy do jednego pokoju Muzułmanina, osobę o czarnym kolorze skóry i rasistę.

Ocena: 5/10