Krakowski Festiwal Filmowy – „Play”, reż. Piotr Sułkowski

Czegoś takiego jeszcze nie widziałem w polskim kinie, a być może nawet nigdy i nigdzie. Ta kilkunastominutowa fabularna etiuda pomieściła w sobie kilka historii, wiele nakładających się na siebie wariantów filmowej rzeczywistości, parę konwencji, nie mówiąc o niezliczonych emocjach, które targają zarówno bohaterami, jak i widzami podczas projekcji – od śmiechu, przez mdłości, po nostalgię.

„Play” jest filmem niezwykle gęstym, składającym się z kilku poziomów narracyjnych, które nakładają się na przestrzenie i czasy akcji – zarówno te zmyślone, jak i prawdziwe, kompletnie fikcyjne, jak i te niepokojąco realne. Nie wiadomo, co w tej pokręconej historii, którą trudno zrekonstruować, jest prawdą, a co kreacją. Dzieje się tak przede wszystkim dlatego, że reżyser postawił sobie za cel konsekwentne zamazywanie granicy dzielącej prawdę od fałszu, ale również wspomnienia od teraźniejszości i realności od fikcji.

Zaczyna się od starej reklamy pepsi, która okazuje się nagraniem na zdartej kasecie wideo. Ten wstęp staje się jedynie preludium nurzania się w kolejnych poziomach nostalgii, którą jest do cna przesiąknięta ta historia – nie tylko za popkulturą lat 90., ale również tak prozaicznymi sprawami jak pierwszy zjazd na sankach. To właśnie pamięć, ale także inne nośniki przechowujące to, co było – na przykład wspomniane kasety wideo, filmy oglądane w dzieciństwie, opowieści kolegów, a nawet wspomnienia kolektywne, łączące całe pokolenia – okazują się głównymi bohaterami tego krótkiego filmu.

Sułkowski bardzo swobodnie splata, zderza i konfrontuje ze sobą wspomnienia z dzieciństwa, obrazy źle zapamiętanych reklam, kompletnie przeinaczone urywki dawno temu oglądanych filmów, ale również wyparte pragnienia, frustracje, nieprzepracowane traumy. Udało mu się to dzięki wyjątkowej wrażliwości wizualnej, genialnie pomyślanemu montażowi i eksperymentatorskiemu zacięciu. Udowodnił, że kino gatunków to jego chleb powszedni, do którego podchodzi w sposób niezwykle świadomy i krytyczny – o czym zaświadcza również wymowa filmu.

Jego pokręcona, wielopoziomowa, fluktuująca historia nieustannie przenosi nas do czasu dzieciństwa – okresu niewinności i najsilniejszych emocji, które z czasem bledną i zamieniają się w nostalgię za minionym. Jego dorosły bohater konfrontuje się z samym sobą z przeszłości, zastanawiając się, czy jest w nim jeszcze coś z tego malca, czy może lepiej będzie pozbyć się bagażu wydawałoby się niepotrzebnych wspomnień. W jego głowie pobrzmiewają bowiem nieustannie urywki filmów, absurdalne cytaty, odczuwany w dzieciństwie lęk podczas oglądania horrorów i wspomnienia fascynacji rzeczami, które dziś wzbudziłyby w nas jedynie zażenowanie. Jeszcze nikt tak nie opowiadał o ambiwalencji nostalgii, która bywa ciężarem, ale jednocześnie jest nieodłącznym elementem wspomnień z dzieciństwa.

Młody twórca nie bał się łamać filmowych zasad, wprowadzać zamętu i prowadzić widzów ku manowcom zakłopotania. Jego mistrzami z pewnością byli twórcy filmowych mindfucków, których jednak nie miał zamiaru bezmyślnie kopiować. Sułkowski nie ogranicza się bowiem jedynie do narracyjnych gier z widzem, ma do powiedzenia znacznie więcej – a nostalgia, gatunek, medium i fikcja są paliwem, które napędza tę semiotyczną, nieokiełznaną maszynę. Już nie mogę się doczekać kolejnego filmu tego niezwykle obiecującego twórcy!

Ocena: 8/10