„Koncert na dwoje” to film o miłości. Na pierwszym planie znajduje się ta do muzyki, wciąż nieprzeniknionej, choć nieustannie, żmudnie studiowanej. Na drugim jest jednak ta ważniejsza, do kobiety, która sama woli stać w cieniu swojego znacznie bardziej znanego męża – Jerzego Maksymiuka.
Ewa jest jedną z tych kobiet, bez których nie mogliby istnieć genialni mężczyźni. Jest nie tylko jego miłością, ale może w pierwszej kolejności przyjaciółką, powierniczką i jeszcze częściej opiekunką. Bo Maksymiuk jest niezrównany, gdy staje przed orkiestrą, jak czyta partytury, jak analizuje muzykę, ale całkowicie bezradny, gdy przychodzi do zrobienia herbaty, nałożenia na nos okularów czy zakupu nowego płaszcza. I tę dwoistość jego natury eksploruje reżyser, równie chętnie podglądając „maestro” podczas jego codziennej pracy z muzykami, jak i podczas całkowicie prywatnych, choć nagranych pod kamerę – co niestety widać i słychać – rozmów z żoną.
Maksymiuk to trochę wariat, trochę showman – nic dziwnego, że jest być może jedynym przedstawicielem muzyki poważnej, który na poważnie zaistniał w popularnych mediach. Wiecznie coś nuci, coś mamrocze i gada, nieustannie zwracając na siebie uwagę przez swój wybujały temperament, spychając tym samem żonę na dalszy plan. Ale to właśnie ta niezwykle wyrazista osobowość, w skład której wchodzą te wszystkie nerwowe tiki i niekiedy dziwaczne nawyki, sprawia, że jest postacią tak charyzmatyczną. Jednak sednem jego charakteru jest jednak coś, czego nie mogą uchwycić oczy nawet najpilniejszej publiki, czyli jego ogromna, tytaniczna pracowitość i miłość do muzyki. Tej nie mógłby się oddać w pełni, gdyby nie jego żona, która w jego pracy być może gra drugie skrzypce, ale w ich związku z pewnością pierwsze.
Ich relacja jest wyjątkowo niedzisiejszy, podobnie zresztą jak podejście Maksymiuka do kobiet. Pewnie wiele osób może się obruszyć nierównym podziałem ról w ich małżeństwie, tradycyjnymi proporcjami, według których kobieta ma władzę w domu, ale na zewnątrz musi błyszczeć mężczyzna. Szarmanckość dyrygenta można byłoby dziś czytać jako objaw władzy nad kobietami, którymi zresztą uwielbia w orkiestrach zarządzać. Podobnie jest z niektórymi jego, dwuznacznymi zachowaniami czy nieprzystającymi komentarzami, które dla współczesnego ucha mogą brzmieć zwyczajnie seksistowsko – szkoda, że reżyser, składając zasłużony hołd dla tego wielkiego muzyka, postanowił puścić je mimo uszu, w żaden sposób nie komentując.
Ale te jego słowa łatwiej przychodzi nam zignorować, gdy „maestro” dostarcza nam znakomitej muzyki, którą jednak słyszymy wyrywkowo, niedoskonałą, w ciągłym procesie powstawania, poprawianą – podczas wydawałoby się niekończących się prób z wciąż innymi orkiestrami. Bo dokument Drozdowicza posiada strukturę epizodyczną – od jednej próby do drugiej, od jednej rozmowy do drugiej. Trudno wyczuć w nim solidniejszą, porządkującą strukturę, co ostatecznie przemienia film w sumę urywków z życia Maksymiuka. Szkoda, że nie udało się znaleźć jakiegoś bardziej wyrazistego pomysłu na ten film, być może ujarzmiający szaleńczy temperament dyrygenta. Ale mogłoby się wtedy okazać, że z tego powodu do opowieści wkradł się fałsz, a sam bohater stracił figlarny pazur.
Komentarze (0)