No i bomba wybuchła. Wczoraj pisałem, że na półmetku festiwalu wciąż nie pojawił się film, który zachwyciłby mnie w sposób szczególny. Dziś się to zmieniło. A stało się tak za sprawą dokumentu Pawła Łozińskiego „Nawet nie wiesz, jak bardzo cie kocham”. Ten film był najważniejszym wydarzeniem dnia, o czym świadczyła choćby frekwencja na pokazie i przedłużająca się dyskusja, niechętnie zakończona chwilę przed północą. Obok tego dzieła, znalazło się jednak jeszcze kilka innych filmów co najmniej wartych wspomnienia.
Zacznę jednak od „Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham”. Takie filmy zdarzają się bardzo rzadko. Wydaje mi się, że ostatnim filmem o potencjalnie podobnej sile rażenia był „Takiego pięknego syna urodziłam” Marcina Koszałki. To prawdziwa bomba, która może wprowadzić zamęt, niepokój, a nawet doprowadzić do rozpaczy. Ale z pożytkiem dla wszystkich. Ten wybuch powinien mieć moc oczyszczenia, wyzwolenia i ośmielenia. Może się stać publicznym, powszechnie dostępnym seansem terapeutycznym, który będzie goić rany, albo przynajmniej uświadamiać problemy i prowokować do zmian. To może być film, który będzie leczyć.
Bohaterami filmu są matka, córka i terapeuta, a cała akcja ogranicza się do ich rozmowy podczas rodzinnej terapii. Członkinie rodziny starają się porozumieć, wzajemnie odkryć swoje uczucia, myśli i emocje. Dokument jest niezwykle oszczędny. Żadnego autorskiego komentarza, scenografii czy efektownych zdjęć. Kamera jest skupiona na twarzach, które dopowiadają to, czego nie są w stanie wyartykułować usta.
Przez ponad godzinę przysłuchujemy się bardzo intymnym rozmowom i zwierzeniom. Panem sytuacji jest terapeuta, profesor de Barbaro. Na ekranie przypomina starego mistrza, który jak nikt zna się na życiu, a nie uczonego psycholog, który musi wykonać swoją pracę. Krzaczaste brwi i siwe włosy dopełniają jego wizerunku mędrca. Rozgrywa pojedynek między skonfliktowaną matką i córką w sposób brawurowy. Wydaje się, że każde jego pytanie trafia w sedno i potrafi poruszyć emocjonalne struny, o których istnieniu jego klientki nie miały pojęcia. Śledzone przez dokumentalistę z wielkim skupieniem problemy bohaterek to jedna kwestia. Drugą i być może ważniejszą są jednak osobiste emocje i myśli widza, które bezwolnie, jakby automatycznie, uruchamiają się. Łozińskiemu udała się niełatwa sztuka absolutnego wciągnięcia publiczności w ekranowy świat. Każdy obserwator może poczuć się, jakby sam siedział w fotelu u terapeuty i mierzył się z własnymi myślami i uczuciami. Wydaje się, że nie ma osób, które nie miałyby jakiegoś problemu – czy to z rodzicami, dziećmi czy partnerem. Wiele kwestii jest uniwersalnych, a co najmniej powszechnych. Każdy więc może, jak w zwierciadle, przyjrzeć się w historii tych dwóch kobiet. Film wykonuje również znakomitą robotę jeśli chodzi o popularyzację psychoterapii, która wciąż nie posiada w Polsce najlepszej prasy. Osoby, które korzystają z usług terapeutów często są stygmatyzowane. „Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham” oswaja tę instytucję, pokazuje zbawienne efekty jej pracy i przekonujący proces dochodzenia do sedna. Zapewne wiele osób na tym skorzysta. Jeżeli nawet nie poprzez przeżywanie własnych emocji na tle historii bohaterek, to odczuwając odwagę, by wybrać się do psychologa.
Film skrywa w sobie pewną tajemnice. Słuchając tak bardzo intymnych zwierzeń, przyglądając się łzom i wielkim emocjom rysującym się na twarzach bohaterek, niejednokrotnie można poczuć zażenowanie – czy te słowa na pewno są przeznaczone dla moich uszu? Również oficjalna sytuacja terapii wydaje się przeszkodą w dotarciu do źródła problemu. Umalowane bohaterki znajdują się w sztucznej sytuacji, rozmawiają o własnych intymnych sprawach z obcym mężczyzną. To z jednej strony może być okoliczność wyzwalająca, ale również zakłamująca perspektywę. Na sesji może dziać się jedno, w życiu osobistym drugie. Osoby, które będą dopiero oglądać film, ostrzegam, że mogę zdradzić zbyt wiele, nawet gdy powiem nie za dużo. Film Łozińskiego przypomina jeden z wcześniejszych filmów jego ojca – „Happy end”. Osoby, które znają ten dokument, mogą się domyślić, gdzie jest przygotowany przez twórców haczyk. W żadnej mierze nie deprecjonuje on tego, co oglądamy na ekranie. Jedynie usprawiedliwia twórców i zawodowego terapeutę. Nie podważa również dokumentalnego statusu obrazu i przedstawionych oraz wyzwolonych u widzów emocji.
O tym z pozoru prostym filmie, a w rzeczywistości niezwykle złożonym, choć formalnie niezwykle oszczędnym, można byłoby napisać znacznie więcej. Niemniej chciałbym wspomnieć jeszcze choćby o kilku filmach z czwartego dnia, które również zasługują na uwagę. To ponownie był dobry dzień dla dokumentów. Obok filmu Łozińskiego w Konkursie Polskim pokazano jeszcze kilka innych niezłych dzieł. „Side Roads” Julii Sokolnickiej pokazuje ten wycinek polskiej rzeczywistości, który rzadko jest reprezentowany w kinie. Dokumentalistka jeździła po bocznych drogach, które należą do tak zwanej Polski B. Niekoniecznie znajduje się ona na wschodzie Polski, raczej pomiędzy dużymi aglomeracjami. Podróżowała i rozmawiała z osobami, które zajmują się transportem zawodowo. Z tej perspektywy obserwujemy rodzime krajobrazy i poznajemy mentalność osób, których na co dzień się nie spotyka. Nie są to wyjątkowe osoby – wręcz przeciwnie, bardzo zwyczajne. Ale ich doświadczenia i przemyślenia w zaskakująco dobry sposób sprawozdają ze stanu ducha mieszkańców małych miasteczek. Z tych strzępków rozmów wyłania się pewien obraz – niekompletny, ale sugestywny.
Intrygująco wypadł również „Dar” Przemka Kamińskiego, opowiadający o bioenergoterapeucie i jego dylematach. Ten dokument można potraktować jako rewers do „Walki z szatanem” Szołajskiego. Również obraca się w podobnych rejonach, tylko przedstawia osobę, która można nazwać poplecznikiem złego – świadomie czerpiącego z niego moc. Kamiński nie koncentruje się jednak na tym, co sensacyjne i szokujące. Nie przedstawia czynionych przez bohatera cudów, ani nie stara się ich demaskować, sprawdzać prawdziwości czy źródeł. Koncentruje się na osobie Juriego i jego etycznych wątpliwościach. Zmaga się z własnym darem i z jego powodu cierpi. To spowiedź nawróconego szarlatana, który codziennie modli się o największy dar – umiejętność kochania.
Koniecznie trzeba wspomnieć jeszcze o filmie Małgorzaty Imielskiej „Wytrwałość” o postaci szczególnej. Bena Barenholtza w pierwszej kolejności przedstawia jako znaczącą postać w świecie kina. To on stworzył seanse Midnight Movies, odkrył dla świata „Różowe Flamingi” Johna Watersa i Davida Lyncha, produkował filmy braci Coen, „Requiem dla snu” Aronofsky’ego, prowadził kina, dystrybuował filmy niezależne i stał się ich jednym z najważniejszych patronów. Prywatnie natomiast pochodzi z rodziny polskich Żydów, urodzonych na Wołyniu. Przeżył Holocaust dzięki dobrym Polakom, którzy dali mu schronienie. Uciekając przed Niemcami spędził 22 miesiące w lesie. Po wojnie wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, gdzie zetknął się ze światem kina. Imielska przygląda się jego powrotowi do Polski i na rodzinne tereny znajdujące się na Ukrainie. Barenholtz jest zarazem świadkiem historii, jak i kreatorem kultury. Dzięki temu zestawieniu i wyeksponowaniu dwóch wątków w biografii bohatera, Imielska pokazała również, choć to wydaje się oczywiste, jak wielkie znaczenie miało to, co z narażeniem życia robili „sprawiedliwi”.
Na sam koniec dwa słowa o dwóch fabułach. O „Dniu babci” Miłosza Sakowskiego pisałem już przy okazji festiwalu Short Waves. Podczas drugiego podejścia do tego filmu, spodobał mi się bardziej. Nie skupiając się na rozwoju akcji, mogłem zaobserwować to, co w nim najcenniejsze, czyli świetne aktorstwo dwójki aktorów – szczególnie Anny Dymnej – oraz dowcipne dialogi, napędzające akcję. Nadal wydaje mi się, że historia jest zbyt wydumana i nieumotywowana psychologicznie, ale nie można jej odmówić polotu i pomysłowości. To mało przekonująca opowieść, którą zaskakująco dobrze się ogląda.
Ciekawszym filmem wydała mi się fabuła Marty Prus „Ciepło-zimno”, nie tylko dlatego, że została nakręcona w jednym, półgodzinnym ujęciu, co jest niezwykle rzadkie nawet w światowym kinie. Zabieg ten miał wzmocnić realizm opowieści i rzeczywiście udało się to osiągnąć. Film rozgrywa się w czasie rzeczywistym i jest zapisem jednego spotkania – dziewczyny, która chce ukraść torebkę przypadkowej kobiecie i jej ofiary, która dopiero pod koniec filmu zdradza swój dramatyczny sekret. Główną bohaterkę gra Magdalena Berus znana z roli w „Baby Blues”. Tu odgrywa podobną postać samotnej matki, która tym razem nie może sobie pozwolić na modne ciuchy i imprezowanie. Jest w stanie zrobić wiele, by zdobyć jakiekolwiek pieniądze. Jej niedoszła ofiara daje jej szanse na szybki zarobek. Nie ma w tym jednak epatowania patologią czy umoralniającego tonu. Jest ciekawy związek, który zachodzi między bohaterkami i nieoczywiste emocje, zmieniające się z biegiem akcji. Film można potraktować jako niewątpliwy dowód sporego talentu młodej twórczyni.
Na początku wspomniałem, że film Łozińskiego zdecydowanie zdominował czwarty dzień festiwalu. Jak się jednak okazuje, inne filmy również miały sporo do zaoferowania. Krakowski Festiwal Filmowy to nie lada wyzwanie dla widzów. Zmusza ich do nieustannego zmieniania nastroju, przemierzania przez różne przestrzenie wrażliwości i temperamentów. Z drugiej strony, nigdzie nie doświadczy się takich emocji podczas jednego seansu, jak podczas krakowskiej imprezy.
Komentarze (0)