Czwarty dzień festiwalu przyniósł ciekawe połączenie animacji, fabuł i dokumentów. Choć każdy z filmów odznacza się własnym, niepowtarzalnym charakterem, to łączy je pragnienie ucieczki od nieprzyjaznych miejsc, podłych ludzi, trudnych problemów, a nawet samych siebie.
Nic nowego pod słońcem, reż. Damian Kocur
Krótką fabułę podpisaną przez studenta katowickiego Wydziału Radia i Telewizji można podzielić na dwie części – pierwsza byłaby paradokumentalnym zapisem życia jednej z polskich wsi, druga natomiast stanowiłaby bardzo niestandardowe love story. Wyróżnia się przede wszystkim ta pierwsza część, w której realizacji brali udział naturszczycy. W polskim kinie mamy niezwykle mało obrazów współczesnej polskiej wsi, dlatego choćby takie miniaturki są dla polskiej kinematografii na wagę złota, tym bardziej jeżeli bije z nich dokumentalny wręcz realizm. Reżyser koncentruje się na małomównym chłopaku, którego życie mija na pracy w zakładzie hodowli krów i piciu piwa z rówieśnikami, z którymi nie może znaleźć wspólnego języka. Jedyną nadzieję niesie umówione spotkanie z dziewczyną, którą poznał na portalu randkowym. Ubiera się odświętnie, snuje romantyczne plany, pożycza samochód, by móc odebrać dziewczynę z przystanku. Rzeczywistość jednak przynosi rozczarowanie. Film Kocura oddziałuje przede wszystkim wspomnianym realizmem – ale nie tylko obrazu, scenografii, obyczaju i gry aktorskiej, ale również emocji i uczuć. Twórcy udało się sprawić, że jesteśmy w stanie współodczuwać z każdym z bohaterów tego nietypowego melodramatu. Film porusza, angażuje i wciąga w portretowaną rzeczywistość, mimo że, zgodnie z tytułem, podejmuje temat, z którym ludzie borykają się najprawdopodobniej od zawsze – samotności, presji społecznej, wstydu, zakłopotania, pragnienia miłości i rozczarowania.
Żalanasz, reż. Marcin Sauter
Tytułowe miasto było niegdyś nieźle prosperującym portem. Dziś jest obumierającym terenem, zasypanym tonami piasku, po którym przechadza się więcej wielbłądów niż ludzi. Sauter zabiera nas na niezwykle nieśpieszną wędrówkę do świata, doświadczającego paradoksu czasu – wydawałoby się, że w tym miejscu na dobre się on zatrzymał, ale wokół niechybnie można dojrzeć oznaki wciąż postępującej atrofii. Dokumentalista celowo dedramatyzuje akcję, wprowadza senną atmosferę, nie stara się szukać anegdoty, czy jakiegokolwiek wydarzenia, któreUcieczka mogłoby wywołać u widza szybsze bicie serca. W ten sposób wywołuje wśród oglądających empatię – pozwala doświadczyć praktycznie fizycznie pustki, nudy i beznadziei fotografowanego świata, który stał się jedną z miliona ofiar stalinowskiego reżimu. Towarzysz Stalin zarządził, by tereny przy morzu Aralskim zamienić w pola bawełny, jednak inżynierowie źle skonstruowali sieć kanałów i cała woda wsiąkła w piach, zamieniając okoliczne ziemie w pustynię. Przewijającym się motywem jest właśnie woda, a raczej jej wszechobecnie odczuwany brak. W obiektywie Sautera staje się ona wyjątkowo konkretnym i namacalnym symbolem życia, które wyparowało wraz z ostatnią kroplą oddalającego się od miasteczka morza. „Żalanasz” jest przykładem dokumentu wyjątkowo wymagającego – powolnego, pozbawionego dialogów i jakichkolwiek wizualnych atrakcji. Działa jako doskonale przemyślana całość, którą można zrozumieć dopiero, gdy zaufa się autorowi i da wsiąknąć w fotografowany świat.
Ucieczka, reż. Jarosław Konopka
Ta krótka animacja kreuje wyjątkowo ponury świat, a przecież niebędący daleko, chciałoby się powiedzieć – niestety, od realizmu i historycznych wydarzeń. Twórca celowo zmienia punkty widzenia, nieustannie obiektywizując i subiektywizując, cofa czas, przyśpiesza i zwalnia akcję, by widzowie poczuli się równie zdezorientowani, co dwójka osaczonych bohaterów. Konopka wprowadza widzów w rzeczywistość skrajnie nieprzyjazną, z której emanuje poczucie zaszczucia i zagrożenia. Twórca wykorzystuje animację lalkową, przypominającą dokonania braci Quay – kreuje gęstą, ciemną, sugestywną atmosferę, nie szczędzi widoków krwi, przemocy, brudu i ognia. Nawiązuje, rzecz jasna, do sytuacji Żydów podczas II wojny światowej, zmuszonych do ukrywania się nierzadko przed własnymi sąsiadami, którzy polowali na nich z siekierami i pochodniami w rękach. Jednak sposób przedstawiania, eliminacja konkretu na rzecz klimatu i sugestii, karze dojrzeć w tej opowieści historię bardziej uniwersalną – przestrogę, która ma przerażać nie tylko swoim mrokiem, atmosferą grozy i brutalnością, lecz potencjalną aktualnością.
Ziemia bezdomnych, reż. Marcin Janos Krawczyk
Kolejny obok „Gruby” Marii Zmarz-Koczanowicz dokument, który pochyla się nad kwestiami społecznymi. Tym razem nie są to kobiety pracujące na kopalni, lecz bezdomni alkoholicy. Krawczyk spogląda na nich ze szczególnego punktu widzenia i właśnie charakter przyjętej perspektywy jest najciekawszy w tym dokumencie. Jeszcze pięć-dziesięć lat temu nie brakowało filmów opowiadających o wykluczonych, wręcz to oni stanowili najpopularniejszy rodzaj bohaterów kina faktów. Jednak opowiadano o nich z różnych powodów i z różnymi intencjami. Krawczyk jest konsekwentnym twórcą, który nie kryje się ze swoim zainteresowaniem kwestiami religijności i wiary. Tym razem ponownie punkt wyjścia ma charakter „kościelny”, lecz został on zmarginalizowany, by skupić się raczej na kwestii chrześcijańskiego miłosierdzia i dobroczynności. Nieobecnym, lecz najważniejszym, bohaterem filmu jest ojciec Paleczny – zakonnik, który poświęcił życie pomocy bezdomnym. Jego największym marzeniem było zbudowanie razem ze swoimi podopiecznymi jachtu, by opłynąć kulę ziemską. Marzenie to może się wydawać nietypowe jak na zakonnika, na dodatek opiekującego się alkoholikami i osobami pozbawionymi dachu nad głową. Wrażenie niedorzeczności pomysłu zmarłego zakonnika pryska, gdy przyjrzeć się jemu z bliska. Jacht i rejs od początku były jedynie pretekstem – atrakcyjnym zajęciem i nietypowym celem do osiągnięcia, rozpalającym wyobraźnię. Chodziło o to, by wciągnąć bezdomnych w działanie i wykreować w ich sercach marzenie. Wyjątkowość tego dokumentalnego projektu nie polega jednak ani na niezwykłości idei Palecznego, ani na burzliwych losach bohaterów. Sednem filmu jest jego nienachlany charakter chrześcijański, traktujący religijność jako konieczność pochylenia się nad słabszymi i służenie pomocą potrzebującym. Emanuje z niego współczucie, empatia i zaangażowanie, ale w klimacie miłości szorstkiej, wymagającej – by móc uczestniczyć w projekcie, zdobyć pracę i dach nad głową, należy wytrwać w trzeźwości i wziąć udział w odwyku. Dokument ma więc potencjał jednoczący, pod jego wydźwiękiem mogliby się podpisać zarówno sympatycy lewicy, jak i prawicy.
Komentarze (0)