Krakowski Festiwal Filmowy 2025 – Historie z niedosytem

Na Krakowskim Festiwalu Filmowym miały premierę dwa dokumenty opowiadające pasjonujące historie – o polskim szpiegu organizującym siatkę wywiadowczą w przeddzień wybuchu wojny i o międzykulturowym rodzicielstwie. Niestety, obie historie nie spełniają obietnicy tkwiącej w wielkim potencjalne – pozostawiając widownie z poczuciem niedosytu.

Wielki szef, reż. Tomasz Wolski

Tomasz Wolski kontynuuje swój cykl filmów o historii Polski Ludowej opowiadanej archiwaliami. Jego praca ze znalezionymi materiałami jest imponująca – plastyczna i żywa. Potrafi przywoływać dawne światy i powoływać je ponownie do życia na ekranie. Wyciąga archiwalia spod ziemi, umożliwiając wejrzenie w dawno miniony świat. Tak samo jest w jego najnowszym filmie – „Wielki szef”.

To dokument szpiegowski, przedstawiający sylwetkę fascynującej i kontrowersyjnej postaci – Leopolda Treppera. W 1938 roku dostał od władz Związku Radzieckiego zadanie stworzenia za Zachodzie komórki wywiadowczej – „Czerwonej orkiestry”, która przekazywała cenne informacje z działalności Nazistów. Podczas wojny organizacja została rozbita, a sam Trepper stał się podwójnym agentem, fingującym swoją współpracę z Gestapo. Po powrocie do Związku Radzieckiego przesiedział 10 lat w stalinowskim więzieniu. Gdy je opuścił wyjechał do Polski, gdzie z kolei zetknął się z gomułkowskim antysemityzmem. Nie pozwolono mu jednak wyjechać do Izraela – został zamknięty w areszcie domowym.

Biografia Treppera układa się w opowieść o znacznej części losów Polski i całej Europy XX wieku – od czasów wojennych po okres gierkowski. I jako pretekst do opowiedzenia o tym czasie z perspektywy Polaka będącego radzieckim szpiegiem żydowskiego pochodzenia „Wielki szef” się sprawdza. Jest to bowiem historia o niekończącej się niedoli – wiecznym niedopasowaniu, poświęceniu i ciągłej walce o sprawę. Trepper jawi się jako Żyd wieczny tułacz, któremu nawet zabroniono tułania.

Film gorzej sprawdza się niestety jako kino szpiegowskie – brakuje mu suspensu i lepiej poprowadzonej dramaturgii. Za bardzo wierzy swoim archiwom – a konkretnie materiałom francuskiego dziennikarza, który robi wywiad z Trepperem i staje się jego rzecznikiem w walce o uwolnienie z aresztu domowego. Przez to opowieść staje się jednowymiarowa, pozbawiona ewentualnych wątpliwości, znaków zapytania i przede wszystkim – filmowej dramaturgii. Od początku wszystko wydaje się oczywiste, a racje sprawiedliwie rozdzielone. Nie mamy wrażenia, że coś odkrywamy. Trudno podważyć oferowane nam narracje – zresztą podawane głównie przez samego Treppera, w taki sposób jednak, że podążamy za jego wywodem i zwyczajnie mu, za twórcami filmy, wierzymy. Natomiast dla dobra filmu byłoby lepiej, gdyby jego postać pozostała niejednoznaczna, przynajmniej przez większą część dokumentu.

Ocena: 6/10

Dziecko z pyłu, reż. Weronika Mliczewska

Dokumentalistka podjęła temat, z którego Amerykanie wycisnęliby (a nawet powinni) Oscara. To historia wstrząsająca, dotykająca wielu uniwersalnych kwestii, jednocześnie głęboko zanurzona w amerykańskiej historii. I Wietnamskiej. Ale nie polskiej. I polska reżyserka zabierająca się za nią jest skazana na przyglądanie się wydarzeniom przez szybkę.

Po dwudziestoletniej wojnie amerykańsko-wietnamskiej najeźdźcy pozostawili po sobie nie tylko zgliszcza, ale również setki tysięcy dzieci, które stały się kolejnymi ofiarami konfliktu. Szczególnie było to dotkliwe w przypadku Wietnamczyków, w których kulturze postać ojca ma wyjątkowe znaczenie – życie bez niego niemalże nie ma znaczenia. Jednym z takich dzieci jest Sang, który po latach postanawia odszukać swojego biologicznego ojca. I mu się to udaje.

Mliczewska nie wgłębia się ani w historię wietnamsko-amerykańskiego konfliktu, nie przytacza żadnych kontekstów, nie rozstrzyga, czy dzieci te poczęły się z gwałtów czy przelotnej miłości. Z drugiej strony nie zgłębia problemu instytucjonalnego problemu w Wietnamie, gdzie podobnych osób jak Sang było setki tysięcy. Tego ewidentnie filmowi brakuje – szerszego spojrzenia: kulturowego, instytucjonalnego, również politycznego.

Zamiast tego pielęgnuje ona tradycję polskiego dokumentu, w którym w centrum zainteresowania znajduje się człowiek podlegający obserwacji. Cierpliwej i długiej. Choć reżyserka tego nie zaznacza, historia Sanga ciągnie się latami (zresztą ciekawe byłoby poznać meandry tej historii), o czym zaświadcza wiek jego wnuka, który z niemal każdą sceną jest coraz większy, a poznajemy go jako 7 miesięczne dziecko. Dokumentalistka skupia się na bohaterach i ich uczuciach, rozsupłując nitka po nitce emocjonalne problemy Sanga, ale również jego amerykańskiego ojca.

W tym aspekcie tkwi największa wartość filmu – że potrafi oddać uczucia i kulturowy klincz, w którym znaleźli się dwaj mężczyźni. Ciągnie ich do siebie, chcą nadrobić lata nieznajomości, ale nie mogą – dzieli ich zbyt wiele: język, kultura, emocjonalność. Dodatkowo Mliczewska uniwersalizuje – trudno nie odnieść wrażenia, że konkretne zjawisko interesuje ją jako wytrych do poruszenia kwestii rodzicielstwa i – szerzej – rodziny. Dlatego tak wiele miejsca poświęca ciepłym relacjom Sanga z jego wnukiem i córką oraz chłodzie relacji w rodzinie Amerykanina. Ale wniosek płynący z tego zestawienia jest jednak banalny: Wschód jest cieplejszy, a Zachód – zdystansowany.

Przyjęta perspektywa jedne rzeczy z tej historii wydobyła (uniwersalność, emocje), inne zasłoniła (politykę, historię, kontekst społeczny), zbliżając się niebezpiecznie do kontestacji jeśli nie banalnych, to dość oczywistych: wiadomo, że jak niepiśmienny Wietnamczyk pojedzie do Stanów, to nie będzie miał lekko – z językiem, kulturą, utrzymaniem. Mnie osobiście interesowałoby – czy są państwowe programy, by takim osobom pomagać. Na tym polegałaby odpowiedzialność za własną historię. Ale tego się już nie dowiadujemy.

Ocena: 6/10