Krakowski Festiwal Filmowy #1 – Beksińscy i inne wymiary

Najważniejszym punktem pierwszego dnia Krakowskiego Festiwalu Filmowego bez wątpienia był film otwarcia, czyli „Beksińscy. Album wideofoniczny” Marcina Borchardta. Jednak nie był to jedyny polski akcent podczas tego dnia, gdyż został zainaugurowany również konkurs polski oraz Polska Panorama. Piszę zarówno o pełnometrażowym dokumencie poświęconym rodzinie Beksińskich, jak również o najciekawszych filmach pokazywanych we wspomnianych sekcjach. Jak wypadły?


Beksińscy. Album wideofoniczny, reż. Marcin Borchardt

Dokument Marcina Borchardta ma wielkiego pecha, który zwie się „Ostatnia rodzina”. Gdyby powstał przed znakomitym dziełem Jana P. Matuszyńskiego, to z pewnością wzbudziłby sensację. Niestety kilka miesięcy po premierze filmu fabularnego o rodzinie Beksińskich, dokument nie włada już tak wielką mocą i wydaje się zaledwie powtórzeniem tego, co już widzieliśmy. Piszę te słowa z żalem, bo „Beksińscy. Album wideofoniczny” jest filmem bardzo dobrym, wnikliwym, przemyślanym i korzystającym z wielu interesujących materiałów. Rozmieszcza również nieco inaczej akcenty względem „Ostatniej rodziny” – choć również osią zainteresowania Borchardta są związki łączące tę niezwykłą i wciąż przecież tajemniczą rodzinę, to poświęcił on znacznie więcej miejsca twórczości Zdzisława Beksińskiego, w której to upatruje źródeł trudnych relacji malarza z synem. Najbardziej przejmujące są pierwsze minuty filmu. Zaczyna się od porażającej sceny, gdy ojciec wchodzi do pustego pokoju dziecka, które niedawno popełniło samobójstwo. W tle odczytywany jest list, najprawdopodobniej do kogoś z dalszej rodziny, w którym Zdzisław powiadamia o śmierci Tomka. Każdego, kto nie zna stosunku ojca do czynu syna, może dziwić wydźwięk listu, w którym malarz pisze o odczutej uldze, jakby śmierć uwolniła go od strachu, w którym nieustannie żył.

Śmierć jest przewijającym się motywem w całym filmie, która wydawała się prześladować tę rodzinę. Jej źródłem jest wyjątkowo posępna wyobraźnia Zdzisława, która przelała się na postępującą depresję Tomasza. Znamienne i najciekawsze są materiały z czasów sanockich – wypowiedzi małego chłopca, który wprost mówi, że najbardziej cieszą go rzeczy makabryczne i najchętniej malowałby potwory, szatana i diabłów. Nagraniom fonicznym towarzyszą odpowiednie ilustracje w postaci dziecięcych rysunków. Borchardt stawia jednoznaczną tezę – osobowość syna została uformowana przez ojca, który świadomie i bez zahamowań wprowadzał go do wnętrza własnego, potwornego świata. Gdy jednak Zdzisław, jako twórca własnego mrocznego uniwersum, potrafił się w nim bez problemu odnaleźć, zachowując czystość umysłu, Tomek nie posiadał takiej zdolności – jego nadwrażliwa natura mu na to nie pozwoliła i doprowadziła do całkowitego pochłonięcia jego osobowości przez otchłań ciemności.

Trudno powiedzieć, czy teza Borchardta jest słuszna, z pewnością jest jedną z najłatwiej narzucających się, gdy dokona się zestawienia obsesji Tomka z charakterem twórczości ojca. Niemniej, położenie przez Borchardta, w porównaniu do Matuszyńskiego, większego nacisku na twórczość Zdzisława spowodowało, że cały niewielki świat Beksińskich – ich mieszkanie, relacje, zwyczaje i wrażliwość – nabrał znacznie bardziej posępnego, defetystycznego i katastroficznego charakteru. Dokumentalista świetnie potrafił to wykorzystać w warstwie wizualnej – z pozoru codzienne, pozbawione znaczenia obrazy, jak choćby chodząca po mieszkaniu seniorka rodu czy zadumana matka, wiecznie popalająca papierosa, nabrały złowieszczego i profetycznego znaczenia. Udowadniały one nagle, że wydarzenia, które dotknęły tę rodzinę, w konieczny sposób musiały mieć miejsce.

Trzeba wspomnieć również o materiałach archiwalnych, po które sięgnął Borchardt. Film jest zlepkiem odczytów listów, zapisków pamiętnika, ale również nagrań fonicznych i wideo. Dokumentalista do tych prywatnych materiałów dołączył również wywiad z Tomkiem z popularnego talk-show czy fragmenty krótkiego dokumentu „Dziennik zapowiedzianej śmierci”. Szczerze mówiąc byłem nieco rozczarowany skromnością wykorzystywanych źródeł. Wiele z pokazywanych materiałów bez trudu można odnaleźć w Internecie. Liczyłem na większą ilość nagrań, które rzuciłyby być może jakieś nowe światło na losy tej rodziny – tak się jednak nie stało. Ale być może z tego powodu, że znana rodzina wcale nie skrywała żadnych wielkich sekretów, a aura tajemniczości, jaka jej towarzyszy, jest jedynie naszą projekcją. Jako widzowie współczesnych filmów dokumentalnych jesteśmy obecnie rozpieszczeni mnogością materiałów, którymi dysponują realizatorzy. Po takim filmie jak „Amy” wydaje nam się, że można odtworzyć niemal każdą minutę życia bohatera. Jest to oczywiście złudzenie. Niemniej Beksińscy, ze swoją obsesją nagrywania i dokumentowania, wydawali się idealni jako bohaterowie takiego przedsięwzięcia, jakiego podjął się Borchardt. Być może zwyczajnie nie miał on dostępu do większej ilości materiałów, które w sposób pełniejszy mogłyby odmalować portret tej niezwykłej rodziny. Mimo wszystko film wydaje się interesującym dopełnieniem fabularnego ujęcia. Co jednak ciekawe, po seansie „Beksińskich…” chce się bić brawo przede wszystkim twórcom „Ostatniej rodziny”, którzy tak niewiarygodnie wręcz realistycznie potrafili oddać życie swoich bohaterów.

Spitsbergen, reż. Michał Szcześniak

Pogrążona w rozpaczy młoda dziewczyna zostaje ponownie przyjęta do pracy w ratownictwie medycznym. Nie zdradzajmy za wiele z fabuły tej trzydziestominutowej etiudy, bo jej fundamentem jest właśnie odkrywanie kolejnych warstw tajemnicy skrywanej przez bohaterkę. Podczas seansu na pierwszy plan wychodzi znakomity warsztat młodego twórcy, który potrafi za pomocą dość prostych zabiegów narracyjnych wciągnąć widzów w opowiadaną historię – również na dobrą sprawę niekoniecznie złożoną. Nie ma to jednak znaczenia, bo sednem tego krótkiego filmu jest sposób opowiadania. Szcześniak stawia widzów przed niejasną sytuacją – nie wiemy, kim jest bohaterka, dlaczego wyrzucono ją z pracy, z jakiego powodu ponownie ją przyjęto i czemu dziwnie reaguje na codzienne, wydawałoby się, sytuacje. Dopiero każda kolejna, świetnie przemyślana i dobrze wpasowana w całość scena zdradza następne elementy układanki, które do samego końca nie złożą się na pełny obraz – i o to właśnie chodzi, bo poczucie pełnego poznania wnętrza drugiej osoby jest przecież tylko ułudą. Nie łatwo jest wciągnąć widzów w tak krótką historię, a przede wszystkim zaciekawić bohaterem, którego praktycznie nie mamy czasu poznać. Dlatego świetnym pomysłem na krótką formę było podjęcie tematu samego procesu poznawania. Jeśli potraktować krótkie formy jako obietnicę rozwoju talentów ich twórców, to już nie mogę się doczekać kolejnego filmu Szcześniaka. Skutecznie potrafił mnie zaintrygować również swoją osobą.

Kosmos, reż. Daria Kopiec

Ta zaledwie dwuminutowa animacja, uciekając się do wydawałoby się prostych metafor, potrafiła powiedzieć coś niezwykle istotnego o ludzkiej naturze, a raczej ludzkiej cielesności. Opowiada o pierwszym seksualnym doświadczeniu młodej dziewczyny, przed którą otwiera się nagle kosmos nowych doznań. Film intryguje przede wszystkim swoim nietypowym formatem obrazu, przypominającym pionowe nagrania tworzone smartfonami. Wydaje się jednak, że Kopiec inspiracji szukała nie we współczesności, lecz przeszłości i to zamierzchłej. Wertykalny format przypomina strzeliste katedry, których twórcy chcieli w ten sposób zasygnalizować swoje pragnienie sięgnięcia nieba – u animatorki pragnienie nie ma charakteru religijnego, lecz jak najbardziej ludzki i cielesny, jednak owo pragnienie również jest skierowane ku górze, ku kosmosowi cielesnych zbliżeń i rozkoszy, przynoszących samopoznanie. To zaskakujące, jak wiele można powiedzieć w tak krótkiej formie – już choćby za to należą się młodej twórczyni brawa.

Autor Solaris, reż. Borys Lankosz

Jeżeli w jednym przedsięwzięciu biorą udział Borys Lankosz, Wojciech Orliński, Marek Kondrat i Jan Peszek, a na dodatek sprawa dotyczy Stanisława Lema, to nie można obok takiego filmu przejść obojętnie. Czy „Autor Solaris” opowiadający o życiu i twórczości światowej sławy polskiego pisarza spełnił pokładane w nim nadzieje? I tak, i nie. Tak, bo jest dziełem ambitnym, mającym na celu opowiedzenie o Lemie niejako przy okazji kreślenia historii Polski ostatniego półwiecza. Nie, bo niejako utknął między próbą wniknięcia w sedno twórczości tego wyjątkowego artysty, a przybliżenia jego sylwetki zagranicznej widowni, co zawsze kończy się nużącymi dla polskiego widza uproszczeniami, niepotrzebnymi wyjaśnieniami i ostatecznym rozwodnieniem.

Z pewnością należy pochwalić twórców za przyjętą formę. Lankosz nie tylko sięga po materiały archiwalne, współczesne wypowiedzi przyjaciół Lema czy fragmenty jego dzieł, ale również zdecydował się na inscenizację – na szczęście nie wydarzeń z życia pisarza, lecz jego prozy. Gdy w dokumencie omawia się wagę „Głosu Pana”, możemy zobaczyć krótki fragment filmowy ilustrujący fabułę tego dzieła, podobnie jest jeszcze z kilkoma innymi opowiadaniami. Niski budżet dokumentu nie pozwolił na żadne wystawne i artystycznie doskonałe ekranizacje, z czego Lankosz wybrnął znakomicie, świadomie stylizując je na dzieła wyjęte ze starych archiwów Teatru Telewizji.

Dokument ma ewidentny charakter popularyzatorski, tylko nie do końca wiadomo, do kogo jest skierowany. Na początku pada słuszna uwaga, że Lem jest znacznie bardziej rozpoznawalny i ceniony zagranicą niż w Polsce, co sugeruje, że film powinien przemawiać przede wszystkim do naszej rodzimej widowni. I w pewnym stopniu to robi, bo pokazuje jak wielki był wpływ Lema na światową kulturę poprzez wymienianie twórców i filmów, które inspirowały się jego prozą. Lankosz wplata fragmenty „Solarisa” Tarkowskiego oraz Soderbergha, ale również „Maski” braci Quay czy „Kongresu” Ariego Folmana. Na tym jednak nie poprzestaje i ustami amerykańskiego tłumacza Lema udowadnia, że polski pisarz miał swój wkład w powstanie na przykład… gry „Sim City”. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że to jest ciągle ślizganie się po powierzchni – wymienienie tytułów ekranizacji nie oddaje skali wpływu wyobraźni Lema na kolejne pokolenia artystów parających się zarówno sztuką wysoką, jak i tą najbardziej popularną. Z drugiej strony natomiast, zbyt wiele w dokumencie jest tłumaczeń kwestii, które dla Polaków są oczywiste. Nie do końca dobrym pomysłem było wpisanie biografii Lema w polityczną historię Polski. Choć wiadomo, że sprawy bieżące niezwykle wpływały na działalność pisarza, to chętniej zanurzyłbym się w jego wyobraźnię, oryginalne teorie i tworzoną sztukę niż w poglądy polityczne.

Ostatecznie „Autor Solaris” jest filmem, który dobrze porządkuje podstawowe wiadomości na temat biografii i twórczości Lema, ale nie stara się przeniknąć odrobinę głębiej, by pokusić się o bardziej zniuansowaną analizę jego postaci i twórczości. Dobrze jednak, że ten film powstał – niech stanie się punktem zerowym dla kolejnych, bardziej ambitnych projektów.