Polska kinematografia wciąż śni modernistyczny sen. Nadal najbardziej ceni się w branży filmowców, którym udało się uzyskać miano autora. Wzrost liczby produkowanych w ostatnich latach filmów oraz widoczne podniesienie ich jakości wpłynęły również na zwiększenie różnorodności rodzimej kinematografii. Kino artystyczne również zaczęło przechodzić przemianę, choć jej efekty dopiero zaczynają się uwidaczniać. Wzorem filmu autorskiego przestaje być jedynie kino sprzed ponad połowy wieku, kiedy nowe standardy ustanawiali Bergman czy Antonioni. Otrzepujemy się również z wpływowego dziedzictwa Szkoły Polskiej – dla młodych twórców jedynym punktem odniesienia nie jest już styl Wajdy czy Munka. Powoli rodzi się coś nowego.
Coś, co nadchodzi
Trudno opisać formujący się fenomen. Michał Oleszczyk, dyrektor Festiwalu Filmowego w Gdyni, stworzył dla niego osobny konkurs – „Inne spojrzenie” – w którym nagradza się Złotym Pazurem wszystko to, co wymyka się kinematograficznym normom, trzyma z dala od estetycznego mainstreamu, eksperymentuje z językiem filmowym i z różnych względów nie pasuje do reszty rodzimej produkcji. Przez dwa lata istnienia sekcji (za pierwszym razem nie była jeszcze konkursem) wrzucono do tego wspólnego worka tak różne od siebie filmy, jak na wpół amatorskiego „Arbitra uwagi” Jakuba Polakowskiego, offowe „Polskie gówno” Grzegorza Jankowskiego, jak również w pełni profesjonalne, pokazywane również na zagranicznych festiwalach, „Baby Bump” Kuby Czekaja czy „Performera” Łukasza Rondudy i Macieja Sobieszczańskiego. Sam Oleszczyk wypowiadał się dość enigmatycznie na temat celów powstania konkursu:
„Chodzi o nagłośnienie i docenienie filmów, które w przeciwnym razie mogłyby w Gdyni albo nie zaistnieć, albo mignąć jako nieoceniane przez nikogo wydarzenia towarzyszące”.
Trudno stworzyć przekonującą etykietę, która adekwatnie opisywałaby wszystkie pokazywane w tej sekcji produkcje. Ich nadrzędną cechą jest właśnie oryginalność i próba wyrwania się z ograniczeń znanych estetyk – nie chcą przy tym tworzyć żadnego spójnego nurtu. Kino spod znaku „innego spojrzenia” charakteryzuje konceptualna świeżość, chęć eksperymentowania, przywiązanie do wizualnej pieczołowitości oraz zbliżenie do świata sztuki.
Właśnie ta ostatnia cecha stała się ważny kluczem do opisu nowego zjawiska w polskim kinie dla Jakuba Majmurka i Łukasza Rondudy, którzy w swojej wspólnej książce pisali o zwrocie kinematograficznym obserwowalnym w polskiej sztuce („Kino-Sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”). Video-art nie jest nowym zjawiskiem, ale nowością jest tworzenie pełnometrażowych filmów, przeznaczonych do kinowej dystrybucji, przez twórców wywodzących się z kręgów sztuk wizualnych. Zbliżenie kina i galerii widoczne jest na całym świecie. Nikogo już nie dziwi organizowanie przeglądów filmowcom przez kuratorów największych muzeów na świecie. Kinematografia trafiła do galerii, a plastycy odwdzięczyli się, rewolucjonizując światowe kino artystyczne. Najbardziej znanym twórcą, który przebył drogę od white cube’u do sali kinowej, jest oczywiście Steve McQueen, doceniony Oscarem za „Zniewolonego”. W Polsce zjawisko transferowania znanych plastyków do świata kina odbywa się w ostatnim czasie na jeszcze większą skalę. Jako pierwszy szlaki przetarł Piotr Uklański, reżyserując w 2006 roku nietypowy western „Summer Love”, będący elementem większego projektu artystycznego. Film zaczął jednak żyć własnym życiem, trafił na festiwale i do kinowej dystrybucji. Zagrali w nim m. in. Bogusław Linda i Katarzyna Figura, lecz nie spotkał się z pozytywnym odbiorem widowni i krytyków. Produkcja, choć wizualnie wysmakowana, przede wszystkim udowadniała, jak długa i trudna droga wiedzie ze świata sztuk plastycznych do kinematografii. Ta porażka, przynajmniej artystyczno-frekwencyjna, nie zniechęciła kolejnych artystów do podjęcia pracy w świecie filmu. Kolejny transfer okazała się wielkim sukcesem. Paweł Borowski, związany z warszawską Akademią Sztuk Pięknych, w 2009 roku nakręcił „Zero” – meandryczny film, eksperymentujący z filmową narracją. Tym razem nie było już mowy o realizacyjnych niedociągnięciach, ani przeroście wizualnych atrakcji nad treścią. Borowski udowodnił, że odświeżenie rodzimej formuły kina artystycznego rzeczywiście może przyjść ze świata sztuki.
Z galerii do kina
W 2011 roku rozpisano pierwszą edycję konkursu zorganizowanego przez Polski Instytut Sztuki Filmowej i Muzeum Sztuki Nowoczesnej skierowany do artystów sztuk wizualnych na projekt pełnometrażowego filmu fabularnego. Twórcy tej nagrody w taki sposób pisali o celach konkursu:
„Poprzez wspomaganie produkcji radykalnie nowych, artystyczno-filmowych form wyrazu, kino polskie może ulec znaczącej estetycznej odnowie oraz oryginalnie zaistnieć na światowej mapie kinematograficznej”.
Otwarcie przyznawali się, że ich nadrzędnym celem jest wspieranie filmów eksperymentalnych, artystycznie bezkompromisowych. Co istotne, podkreślali, że zależy im, by stworzyć w Polsce klimat, by twórcy zechcieli kontynuować tę tradycję rodzimego kina, któremu patronują Jerzy Skolimowski, Grzegorz Królikiewicz czy Wojciech Wiszniewski. Warto pamiętać, że kino „estetycznego niepokoju” zawsze w Polsce istniało, choć znajdowało się na marginesach.
Do tej pory jedynie pierwszemu laureatowi konkursu – Zbigniewowi Liberze – udało się zrealizować swój projekt. W ten sposób powstał „Walser”, pokazywany w zeszłym roku między innymi we wspominanym już gdyńskim konkursie „Inne spojrzenie”. Niestety, produkcja ta spotkała się z nie najcieplejszym przyjęciem. Zawiodło w niej akurat to, co miało być jego największą siłą. Film nie bronił się ani stroną wizualną, ani konceptualną oryginalnością. Ponownie okazało się, że plastycy niekoniecznie muszą dobrze czuć się na planie pełnometrażowego filmu, poprawnie komponować kadry, sprawnie kierować aktorami i nadawać akcji odpowiednie tempo. „Walser” miał być futurystyczną opowieścią o apokalipsie, do której miało dojść za sprawą spotkania przedstawiciela zachodniej kultury – tytułowego pracownika kolei – z dzikim plemieniem. Specjalnie na potrzeby filmu zaangażowano antropologów, muzykologów i językoznawców, którzy mieli od podstaw stworzyć nowy język, kulturowe normy oraz ważne dla plemienia instrumenty muzyczne. Niestety ta realizacyjna pieczołowitość nie przełożyła się na atrakcyjną całość, gwarantującą artystyczny sukces. Praca scenarzystów i kostiumologów poszła na marne, bo Liberze nie udało się odpowiednio uwydatnić jej efektów na ekranie. Ambitny z założenia projekt nie zaowocował kinem odświeżającym, eksperymentującym, kierującym polską kinematografię na nowe ścieżki rozwoju. Nie dziwi, że film nie znalazł do tej pory kinowego dystrybutora. Choć projekt pierwszego laureata konkursu nie okazał się artystycznie spełniony, warto kibicować samej inicjatywie i trzymać kciuki za kolejnych zwycięzców, którzy pracują już nad swoimi produkcjami. Już niedługo możemy spodziewać się filmów Anny Molskiej „Mutantki” i Agnieszki Polskiej „Hurra. Wciąż żyjemy!”.
Poza konkursem też istnieje życie. Najpewniej po ścieżce wydeptanej przez Uklańskiego podążało do tej pory małżeństwo Anka i Wilhelm Sasnalowie, którzy mają na swoim koncie dwa kinowe filmy: „Z daleka widok jest piękny” i „Hubę”. Oba z powodzeniem wpisały się w nurt kina eksperymentującego, rzeczywiście odświeżającego formułę kina artystycznego. Są zarówno interesujące wizualnie, jak i prowokujące intelektualnie. Sasnalowie stronią od dialogów i opowiadania atrakcyjnych, jednoznacznych historii. Tworzą filmy znajdujące się na granicy afabularności, nieskore do psychologizowania, zbliżające się do estetyki neomodernizmu. Ich nieśpieszne kino oparte na obrazie dotyka spraw politycznie niewygodnych – prowokuje, zmusza do dyskusji i każe na nowo przemyśleć fundamentalne dla naszej kultury tematy.
Pierwszy z nich rozgrywa się na polskiej wsi – dalekiej od jej romantycznego wyobrażenia, wciąż funkcjonującego w społecznej wyobraźni. Kamera przygląda się w nim codziennym czynnościom, monotonii zwykłego wiejskiego życia. Nieoczekiwane zaginięcie jednego z mieszkańców zaczyna powoli odsłaniać ukryte do tej pory w lokalnej społeczności pokłady zawiści i moralnego brudu. „Z daleka widok jest piękny” w tę wiwisekcję polskiej prowincji wpisało również kwestie związane z trudnymi związkami polsko-żydowskimi. „Huba” natomiast dotyka istotnej dla polskiej kultury kwestii macierzyństwa. W industrialnej scenerii żyje anonimowa rodzina: młoda kobieta z dzieckiem i starszy mężczyzna. Twórcy beznamiętnie przyglądają się ich codziennemu życiu, z którego wyłapują głównie momenty powiązane z trudnymi obowiązkami matki. Tytułowym pasożytem okazuje się dziecko, żerujące na swoich opiekunach. Zaproponowany przez Sasnali obraz macierzyństwa daleki jest od utartego obrazu matki-polski.
Z obszaru sztuk wizualnych do świata kina na chwilę przeniósł się również Oskar Dawicki – tym razem nie jako reżyser, ale aktor, a raczej performer. Nietypowy projekt pod tytułem nomen omen „Performer” podpisał duet Łukasz Ronduda i Piotr Sobieszczański. Stanowi on fabularne opracowanie prac Dawickiego, które nieoczekiwanie ułożyły się w spójną opowieść o twórcy wykorzystującego jako jedno z podstawowych tworzyw swoją własną biografię. W tej produkcji znacznie większe znaczenie od warstwy wizualnej miały eksperymenty z narracją i samą materią fabuły. „Performera”, podobnie jak filmy Sasnali, należy zaliczyć do udanych prób odświeżenia polskiego kina artystycznego.
Inne spojrzenie na nowe horyzonty polskiego kina
Ważnym instytucjonalnym umocowaniem dla nowego polskiego kina artystycznego są promujące go festiwale. Ten z Gdyni przygotował dla nich, o czym pisałem wyżej, specjalny konkurs, a wrocławskie Nowe Horyzonty co roku dokładają starań, by włączyć do swojego programu najodważniejsze filmy polskich twórców. To właśnie dzięki tym imprezom nieznani twórcy mają szanse spotkać się z wymagającą publicznością, udzielić kilku wywiadów, zaistnieć w świadomości widowni, a przy okazji zgarnąć nagrodę, która znacząco ułatwi poszukiwania przyszłego dystrybutora.
Tak stało się z obecnym właśnie w kinach „Śpiewającym obrusikiem” Mariusza Grzegorzka – nietypowym projektem, który zdobył Złotego Pazura podczas zeszłorocznego festiwalu w Gdyni. Film jest de facto pracą dyplomową studentów ostatniego roku wydziału aktorskiego łódzkiej filmówki. Na pomysł wspólnego nakręcenia filmu wpadł jej rektor, który również podpisał się pod produkcją. Dwa miesiące przed pokazami w Gdyni, podczas Nowych Horyzontów, twierdził, że nie zamierza pokazywać swojego filmu w kinach, licząc na bliższe kontakty z widownią podczas pokazów festiwalowych. Nieoczekiwany sukces dał jednak szanse na szerszą dystrybucję i wyświetlanie filmu w całej Polsce. Ten przypadek najlepiej uwidocznił, w jaki sposób festiwale nakręcają koniunkturę na nietypowe, ambitne artystycznie projekty.
Mniej szczęścia miały dwa inne filmy startujące z filmem Grzegorzka w gdyńskim konkursie – „W spirali” Konrada Aksinowicza i „Baby Bump” Kuby Czekaja. Choć oba prezentują się znacznie ciekawiej niż nowelowy „Śpiewający obrusik”, mają problemy ze znalezieniem dystrybutora, a daty ich premier ciągle się przesuwają. Pierwszy z nich jest kameralnym psychodelicznym dramatem – opowieścią o trudach związku i psychoaktywnych substancjach. Spiralna narracja wtłacza nas do filmowej rzeczywistości znajdującej się na pograniczu realności i narkotycznego tripu. „Baby Bump” natomiast jest całkowitym wizualno-muzycznym odlotem. Czekaj w swoim fabularnym debiucie pozostał wierny fascynacjom, którymi dzielił się w nagradzanych na całym świecie krótkometrażówkach. „Baby Bump” to historia dojrzewającego chłopca, mierzącego się z wyzwaniami przynoszonymi przez burzę hormonów i zmiany nastoletniego ciała. Absurdalna historia, wizualna i dźwiękowa chropowatość składają się na niezwykle autorski, nieco obrazoburczy obraz wchodzenia w dorosłość. Film Czekaja można nazwać punkowym – cechuje go anarchiczna energia i fekalno-śmieciowa estetyka.
Zacznie większe zasługi dla promocji polskiego kina artystycznego, z racji dłuższego stażu, mają wrocławskie Nowe Horyzonty. To właśnie na nim swoją premierę miał „Walser”, „Huba” czy „Performer”. Kilka lat temu, gdy nikt nie przewidywał zmian w polskim kinie artystycznym, a twórcy niechętnie wkraczali na pole filmowego eksperymentu, właśnie tam miały miejsce pokazy ambitnego „Wydalonego” Adama Sikory czy znajdującego się na granicy kina i video-artu „Sailora” Normana Leto. Dzięki organizatorom tego właśnie festiwalu co roku mamy wgląd w to, co najciekawsze, a często głęboko ukryte w polskim kinie artystycznym. Roman Gutek konsekwentnie stara się je promować.
Przywiązanie nowohoryzontowej widowni do estetyki slow cinema zaowocowało również powstaniem kilku polskich produkcji, które właśnie w tym festiwalu znalazły instytucjonalne wsparcie. To właśnie we Wrocławiu jedne z pierwszych pokazów miały „Wołanie” Marcina Dudziaka i „Jak całkowicie zniknąć” Przemysława Wojcieszka. Drugiego z tych twórców można wręcz nazwać ulubieńcem nowohoryzontowych selekcjonerów. Wojcieszek swoimi ostatnimi filmami dość daleko odszedł od standardowego sposobu opowiadania i przeźroczystej formy, cechujące jego wcześniejsze dzieła. Pierwszym zwiastunem radykalizacji formy był „Sekret”, wpisujący się w popularny w ostatnim czasie w polskim kinie nurt kina „holocaustowego”. Rok temu zaskoczył wszystkich swoim video-pamiętnikiem – „Berlin Diaries” – w którym zadeklarował porzucenie linearnej fabularności na korzyść kina eksperymentującego i intymnego. Wydaje się jednak, że nie wytrwa w swoim postanowieniu, gdyż zapowiedział ostatnio stworzenie filmu „Knives Out” o grupie przyjaciół przynależących do całkowicie odmiennych polityczno-kulturowych kręgów.
Na koniec warto wspomnieć o filmowcu, który w ostatnim czasie osiągnął największy artystyczny progres i sukces. Tomasz Wasilewski zaledwie 4 lata temu debiutował w konkursie głównym gdyńskiego festiwalu filmem „W sypialni”, rok później jego kolejny projekt – „Płynące wieżowce” – był premierowo pokazywany w konkursie Nowe Horyzonty. Natomiast najnowsza produkcja – „Zjednoczone Stany Miłości” – będzie pokazywana w najważniejszej sekcji Berlinale. Przykład rozwoju kariery Wasilewskiego udowadnia, że radykalizacja języka, formalne eksperymenty i tematyczna bezkompromisowość rzeczywiście mogą wepchnąć polskie kino artystyczne na nowe tory, a rodzime filmy znajdą światową widownię. Być może to właśnie Wasilewski stanie się twarzą tej niewielkiej rewolucji w rodzimej kinematografii.
Komentarze (0)