Sens Konkursu Filmów Mikrobudżetowych coraz bardziej staje się dyskusyjny. Czy jest potrzebny konkurs, w którym biorą udział a automatu wszystkie filmy, które powstały w programie PISFu? Czy nawet dzieła nieudane mają mieć zaszczyt pokazania się na festiwalu? Z drugiej strony – dlaczego filmy wyróżniające się, jak choćby zeszłoroczny „Ostatni komers”, nie mogą mieć szansy rywalizacji z najlepszymi w Konkursie Głównym? Te pytania pojawiły się już w zeszłym roku, a w tym doszło kolejne: czy tworzenie filmów w tym programie, za tak małe pieniądze, ma racje bytu? Poziom konkursu był wyjątkowo słaby, niższy niż rok temu. Z drugiej strony: sukces filmu Dawida Nickla pokazuje, że warto – dajmy więc młodym twórcom szansę, ale konkursowi już niekoniecznie. Nie ma potrzeby nikomu dawać taryfę ulgową – niech wzięcie udziału w konkursie będzie zaszczytem, a nie przywilejem. Tak czy inaczej – przeczytajcie o wszystkich konkursowych filmach.
Piosenki o miłości, reż. Tomasz Habowski
To niewiarygodne jak utalentowaną osobą jest Justyna Święs. Znana z zespołu 'The Dumplings’ wokalistka ma jeden z najlepszych głosów w Polsce, a teraz okazuje się, że równie dobrze radzi sobie przed kamerą – i to nie tylko śpiewając. Ale 'Piosenki o miłości’, jak sam tytuł głosi, to jednak film o śpiewaniu, ale tym śpiewaniem wyraża co innego: miłość, żal, tęsknotę, smutek i zahamowania. To film, który powinien się udać. Ma dobre zdjęcia, ciekawy pomysł na siebie, świetny duet aktorski (Święs/Włosok), piękne piosenki, ale niestety również cały worek fabularnych klisz. Czytaj dalej.
Magdalena, reż. Filip Gieldon
Magdalena nie ma w życiu lekko. Ma 20 lat, 5 letnią córkę i matkę, która terrorem każe jej dorosnąć. Natomiast nie ma pieniędzy, planu na życie i głosu – bo jest niema. Jej jedynym azylem jest didżejowanie, w którym jest naprawdę niezła. Czy uda jej się poukładać rzeczywistość wokół siebie? Czytaj dalej.
1:11, reż. Miron Wojdyło
Dziwaczne połączenie horroru z dramatem psychologicznym, gdzie ani nie jest strasznie, ani intrygująco. Wojdyło bazuje na ogranych tropach: jest nawiedzony dom – tym razem opustoszały po śmierci ojca, który stara się skomunikować z synem z zaświatów – i jest bohater bliski obłędu. Film miałby może nawet szanse się udać, gdyby go skondensować, skrócić do krótkiego metrażu i ponownie przemyśleć finał. A tak dostajemy rozwleczony, rozwodniony, pozbawiony dreszczy, strachu, makabry i napięcia psychologiczny horror, który raczej usypia, niż wciąga w świat kreowanych niesamowitości.
Ocena: 4/10
Dzień, w którym znalazłem w śmieciach dziewczynę, reż. Michał Krzywicki
Polskie science-fiction jest gatunkiem tak rzadkim, że warto się pochylić nad każdą realizacją. Tym bardziej, że Michał Krzywicki tworzy świat niedalekiej przyszłości niemal z niczego – za pomocą kreatywnej pracy kamery i intrygującego konceptu. Koncentruje się na automatonach, czyli przestępcach, których poddaje się procesowi dehumanizacji, wstrzykując substancję zniewalającą, zamieniającą ludzi w posłuszne roboty. Jak to w takich przypadkach bywa, koncept umieszczony w niedalekiej przyszłości jest komentarzem do współczesności – politycznej opresji, zniewalania jednostek. Nie bez powodu tytułowym bohaterem jest kobietą – jej los można czytać poprzez aktualną sytuację kobiet w Polsce i ich walkę o prawo do aborcji. Nie bez powodu też bohaterowie jadą do Szwecji, by tam znaleźć wolność. Punkt wyjścia jest więc ciekawy, ale twórcy zabrakło pomysłu na jego rozwinięcie. Film sięga po konwencję kina drogi, ale podczas wędrówki za wiele się nie dzieje, a wszystko, co reżyser miał do powiedzenia, powiedział w pierwszych kilku scenach. Reszta to fabularna wata. A szkoda, bo to był materiał na mocne, polityczne kino z gatunkowym nerwem.
Ocena: 5/10
Po miłość, reż. Andrzej Mańkowski
Na bohaterkę spada wszelkie zło świata – ma męża alkoholika, który jej nie szanuje, dzieci wyjechały za granicę i nie mają zamiaru wracać na polską prowincję, nie ma nikogo z kim mogłaby dzielić życie. A to tylko punkty wyjścia – potem będzie jeszcze gorzej. Chcąc przynajmniej mentalnie wyrwać się z ponurej rzeczywistości, sięga po appkę, dzięki której poznaje uroczego Afrykańczyka. Senegalczyk utrzymuje, że kocha się w niej na zabój. Co będzie potem – bardzo łatwo się domyślić. I wcale nie trzeba być specem od internetowych wyłudzeń. Mańkowski stworzył typowe torture porn – z tym, że tym razem nikt nie odcinka ludziom członki, a masakruje serce i duszę bohaterki. Trudno jednak z tego czerpać przyjemność – a także trudno empatyzować z kimś, kto nie istnieje i jest jedynie wymysłem niezbyt kreatywnego umysłu filmowca.
Komentarze (0)