Fokstrot, reż. Samuel Maoz

Wojna jest zbyt absurdalna, by mówić o niej na trzeźwo. Dlatego Maoz podpala jointa, zapuszcza muzę i zabiera nas na tańce w rytm fokstrota. To nie znaczy, że będziemy się dobrze bawić. Nasze nędzne podrygi przypominać będą raczej groteskowe danse macabre, pełne cierpienia, lęku, bólu i rozpaczy.

Fokstrot jest tańcem, w którym stawia się krok w przód, krok w prawo, krok w tył i krok w lewo. Jak łatwo się zorientować, tańcząc, pomimo wrażenia ruchu, ciągle stoi się w miejscu. Taką samą strukturę ma film Maoza, czyli donośny antywojenny krzyk, przypominający, że konflikty zbrojne trwają wiecznie i od zawsze są tak samo absurdalne. By to podkreślić, w fabule refrenowo powracają kolejne motywy, niektóre sytuacje się zapętlają i powracają – za pierwszym razem jako tragedia, za drugim już jako farsa, jak u Marksa.

Całość rozpoczyna się od druzgocącej wiadomości – syn państwa Feldmanów zginął na służbie, a raczej, jak wolą mówić mundurowi, poległ. Dwóch żołnierzy przynoszących złą nowinę, jest przygotowanych na każdą sytuację, mają na to odpowiednie procedury. Ktoś mdleje? Zastrzyk. Jest w szoku? Co godzinę nich pije szklankę wody. Awanturuje się? To na pewno krótkotrwała psychoza. W pierwszej, długiej sekwencji, Maoz przygląda się psychofizjologii nagle doznanej żałoby. Z bliska obserwuje ojca, który właśnie dowiedział się, że jego ukochany syn umarł, pardon!, poległ. Ale w tej szczegółowej wiwisekcji najgłębszego bólu wyłapuje przede wszystkim absurdy procedur i urzędniczy chłód mundurowych. Od razu widać, że interesuje go coś innego niż tylko porażająca rozpacz rodzica.

Potwierdza to druga sekwencja, która rozgrywa się gdzieś na zapyziałej i zupełnie nieistotnej strategicznie drodze, przy której stacjonuje nie kto inny, niż sam syn państwa Feldmanów – żywy i zdrowy. Zaczyna się od zaskakującego tańca w rytm tytułowego fokstrota. Żołnierz zmysłowo rusza się, przytulając do piersi karabin niczym kochankę. Tym razem Maoz koncentruje się na surrealnym klimacie dziwnej jednostki militarnej. Wszędzie panuje wilgoć, błoto i wędrujące wielbłądy, które najczęściej korzystają z ich szlabanu. Reżyser przygląda się piątce młodych żołnierzy z sympatią i humorem, celebrując przede wszystkim doznawaną przez nich nudę. Luźna, senna atmosfera służby kontrastuje z rozpaczą rodziców po stracie dziecka.

Całość wieńczy trzecia sekwencja, w której ponownie powracamy do mieszkania Państwa Feldmanów. W niej dochodzi do kulminacji wspomnianych wcześniej powtórzeń i refrenowo powracających motywów. Ale przede wszystkim właśnie na sam koniec kongenialnie splata się absolutna rozpacz z doświadczeniem absurdu i groteski. Maoz nie boi się dosłowności wojny, ale zdaje sobie sprawę, że to wcale nie ona mówi o niej najgłębszą prawdę. Tej szuka w anegdocie, nawet żarcie, który wcale nie rozbraja grozy wojny. Wręcz przeciwnie, przyprawia jej pokracznie roześmianą gębę. Ale żeby móc śmiać się z tego, co pokazuje Maoz, trzeba wcześniej spalić sporo dobrego towaru – i modlić się, by nie skończyło się to bad tripem.

Ocena: 7/10