Festiwal Polskich Filmów Fabularnych #3 – Atak debiutantów!

Kolejnego dnia festiwalu ponownie splotły się zachwyty z rozczarowaniami – wkurzenie na nieuzasadnioną pewność siebie z szokiem wywołanym filmowymi odkryciami. Aż trzy filmy tego dnia podpisali debiutanci – dwa z nich wypadły rewelacyjnie, za to jeden wręcz nie do zaakceptowania. To pokazuje, że w polskiej kinematografii, jak zresztą w każdej innej, istnieje wielka przepaść między twórcami, również tymi dopiero zaczynającymi swoją przygodę z pełnometrażowym kinem. Ale wszystkich musi cieszyć fakt, że póki co tych udowadniających swój wielki talent jest więcej!

Zgoda, reż. Maciej Sobieszczański

Takiego filmu o przemocy jeszcze w polskim kinie nie było. Piszę „o przemocy”, a nie „o wojnie”, bo agresja związana z działaniami wojennymi nie wyczerpuje podjętego przez Sobieszczańskiego tematu. Oglądając „Zgodę”, trudno nie przywołać w pamięci „Róży” Smarzowskiego. Sobieszczański również opowiada o wydarzeniach, które miały miejsce w momencie zakończenia wojny – w tym czasie, gdy wojska są już w odwrocie, ale nie uformował się jeszcze na dobre nowy porządek. Właśnie w tej wąskiej szczelinie znajdującej się pomiędzy Sobieszczański dojrzał jądro ciemności. Zagląda w nie bez brania czegokolwiek w nawias, nie wysubtelnia przekazu, nie mami, nie kryguje się przed pokazywaniem ówczesnej rzeczywistości wprost. A ta naznaczona jest traumą wojennej hekatomby, ale również zinstytucjonalizowanej zemsty, której dopuszczało się wojsko polskie na ludności niemieckiej i wrogach formującej się komunistycznej władzy. Smarzowski skoncentrował się na Mazurach, Sobieszczański natomiast na Ślązakach, Niemcach i Polakach, zamieszkujących tereny Górnego Śląska, których zamknięto w obozie pracy. Znacząca przestrzeń – obóz w Świętochłowicach zbudowali Niemcy i był obozem pomocniczym Auschwitz. Chwilę po opuszczeniu go przez Nazistów, przejęła go nowa władza, by wykorzystać dla własnych celów.

Sobieszczański koncentruje się na nietypowym uczuciowym trójkącie, opowiadając o skomplikowanych relacjach między trójką przyjaciół sprzed wojny, których na nowo połączył obóz. Anna jest uwięzioną przez komunistów Polką, Erwin – jej ukochany – Niemcem, a Franek zakochanym w dziewczynie ochotnikiem, zaciągającym się do wojska, by móc pracować w obozie. W ten sposób stara się uwolnić dziewczynę, ale jego plan okazuje się znacznie trudniejszy do zrealizowania, niż mu się na początku wydawało.

Tak zbudowana fabuła, oparta na wątku miłosnym i historii dawnej przyjaźni, po której nie pozostało nawet niknące echo, okazała się świetnie nadawać do opowiedzenia o tych niezwykle trudnych czasach. Nie tylko nasyciła film emocjami i dodatkowo podbiła dramatyzm zdarzeń, ale również stała się nienachalną metaforą. Wojna i przemoc pozostawiają rany, których nie da się zagoić – potrafią zniszczyć każde dobro, zagłuszyć przyjaźń, wyplenić miłość. Wojna pali wszystko do gołej ziemi. Przede wszystkim doprowadza do wybuchu irracjonalnej przemocy, która wydaje się pączkować – jest zaraźliwa, przychodzi z łatwością, bo nagle staje się przerażającą normą. Staje się nieustannym karnawałem, bo wciąż wywraca porządki: kata od ofiary nie różni nic, bo pełnione role mogą w każdej chwili się odwrócić. Nikt nie jest bez winy, więc wszyscy rzucają kamieniami bez opamiętania.

„Zgoda” posiada niezwykle surową i oszczędną formę. Momentami swoją beznamiętnością przypomina „Syna Szawła” – również dzięki długim jazdom kamery za chodzącymi bohaterami. Ta wizualna paralela nie wydaje się przypadkowa, staje się nie tylko intertekstualnym smaczkiem dla koneserów, ale również echem tego, co miało miejsce tak niedawno w fotografowanym obozie. Sobieszczański nie unika dosłowności i brutalności. Pokazuje gwałty, maltretowanie, morderstwa, ale znacznie większe wrażenie od tej bezpośrednio zaserwowanej przemocy robi rozpacz wymalowana na twarzach i spojrzenia pozbawione jakiejkolwiek nadziei. Autorem zdjęć jest ukraiński operator Walentyn Wasjanowicz, który mimo zaoferowanej surowości i szarzyzny, nasycił obraz stylowymi światłocieniami, dodającymi wizualnej głębi i zupełnie irracjonalnej nadziei, że obserwowane wydarzenia być może są ostatnimi aktami spektaklu przemocy.

„Zgoda” jest wyjątkowa również ze względu na podjęty temat. Pokazuje drugą twarz wojny – tę przemilczaną, zapomnianą, wymazaną z pamięci. Stawia pytania o moralność zemsty, ale przede wszystkim problematyzuje samą przemoc. Co istotne, nie piętnuje żadnej ze stron – nie rozpatruje wojny w kontekście politycznym. Nie zastanawia się, jakiej armii mundury noszą osoby dopuszczające się zdehumanizowanych czynów. Nie wybiela Niemców, nie oskarża Polaków, nie piętnuje komunistów – skupia się na człowieku bez względu na jego narodowość, język i sympatie ideowe. Stawia przed sądem ludzi, którzy wyzbyli się swojego człowieczeństwa pod wpływem wyniszczającej wojny. Udało mu się to dzięki umieszczeniu akcji w tym miejscu i takim czasie – bo ofiarami wydają się tu wszyscy. Komendantem obozu jest polski Żyd, który dopiero co uniknął Zagłady, a więźniami zarówno Polacy, Ślązacy, jak i Niemcy. Oprawcy i ofiary nie mają narodowości, każdy, w dowolnym czasie, może znaleźć się po jednej ze stron. Dawno nie było tak mocnego, ale przy tym mądrego i wyważonego filmu o przemocy – i to nie tylko w polskim kinie.

Ocena: 8/10

Theatrum Magicum, reż. Marcin Giżycki

Marcin Gizycki to znany teoretyk i historyk filmu, ale również wielki miłośnik animacji i organizator poznańskiego festiwalu „Animator” poświęconego tej formie filmowej. Również sam tworzy krótkie filmy animowane. „Theatrum Magicum” to jego hołd złożony sztuce filmowej, a przede wszystkim jej początkom, których źródła znajdują się właśnie w sztuce animacji. Rzecz ma miejsce na zamku w Łańcucie. Jest XIX wiek, a arystokratyczna publika ogląda spektakl niesamowitości. Film składa się z serii krótkich scenek, przedstawiających sztuczki magiczne, przywodzące na myśl filmowe eksperymenty George’a Meliesa. Estradowy czarodziej wyczarowuje przedmioty, powołuje do życia fantomy, pozwala ożywać obrazom i przechodzić ludziom na drugą stronę lustra. Giżycki łączy żywą akcję z animacją, by wskazywać na niesamowitość kina, stającego się nierealnym, choć wiarygodnym odbiciem rzeczywistości – światem w pigułce poszerzonym o wyjątkową magię. Reżyserowi udało się wskazać na łącznik między tymi światami, ale przede wszystkim uchwycić wyjątkowość sztuki – i to nie tylko kinematograficznej.

Ocena: 6/10

Reakcja łańcuchowa, reż. Jakub Pączek

Film Pączka jest jak wehikuł czasu. Dzięki niemu można powspominać stare, choć niezbyt dobre czasy sprzed piętnastu laty, gdy polską kinematografię zalewała fala debiutów młodych twórców, którzy z uporem godnym lepszej sprawy opowiadali straszne banały o swoich rówieśnikach. „Reakcja łańcuchowa” świetnie wpisałaby się w ten nurt, może nawet nie wypadłaby tak blado na tle pozostałych filmów. Jednak na szczęście te złe czasy mamy już za sobą. Wspomnienie seansu tego filmu również dobrze byłoby pchnąć w niepamięć i mieć święty spokój – nie ma się też co pastwić nad młodym twórcą, nie każdy przecież jest Smoczyńską, Szelc czy Matuszyńskim. Ale z drugiej strony wylewająca się z ekranu pewność co do własnego kinematograficznego geniuszu i pogarda, z jaką młody twórca spogląda na branżę, która najwyraźniej się na nim się nie poznała, prowokuje do ostrej reakcji.

Pączek otwarcie deklaruje, że ma ambicje zrobić film o pokoleniu dzisiejszych trzydziestolatków – mówi to ustami jednego ze swoich bohaterów, pomyślanego jako alter ego autora, bo ten również jest świeżo upieczonym absolwentem filmówki, mającym w planach zrobienie filmu o swoich rówieśnikach. Opowiada o tym producentowi filmowemu – bucowi, któremu zależy tylko na dochodowych projektach. Ale ja go rozumiem, na jego miejscu też nie byłbym zainteresowany scenariuszem przedłożonym przez Pączka. Bo tekst, na podstawie którego powstał film, wydaje się być wielkim workiem bez dna, mieszczącym i na metaforę pokolenia jako wybuchu w Czarnobylu, obraz grzyba atomowego nad Warszawą, historię morderstwa, przelotne romanse, niespełnione miłości, a nawet pracownika firmy produkującej filmy pornograficzne o wdzięcznej nazwie piździelec.com. Słowem: twórca chyba wiedział, że nie ma niczego ciekawego do powiedzenia o swoich bohaterach i dla niepoznaki postanowił mnożyć kolejne atrakcje rodem z supermarketowej przeceny.

Najgorsze jest to, że nie ma w tym wszystkim najmniejszego mrugnięcia okiem – ani na moment twórcy nie drgnęła powieka. Z pełną powagą wciska przemocą swoim papierowym postaciom w gardła drewniane dialogi, z których niemal za każdym razem wypływa Żywa Prawda o życiu, śmierci, młodości, miłości i nienawiści. Opowiada o grupce znajomych, których wiążą wyjątkowo supełkowate relacje. Ktoś przygotowuje się do ślubu, choć nie jest przekonany do swojego narzeczonego, kto inny nie może znaleźć pracy w zawodzie. Ciapowaty chłopak nie wie, jak wydostać spod buta despotycznej matki, a maturzystki chętnie chadzają do łóżka ze starszymi facetami. Jak widać, już punkt wyjścia oryginalnością nie zaskakuje. Ale jeżeli twórca pozostałby na poziomie banałów, które przyprawiłby odrobiną pikanterii filmowego romansu, to dałoby się jeszcze przymknąć oko. Ale nie, nic z tego. Nie po to sięga się po tak donośne metafory, by nie zbudować Wielkiej Narracji o całym pokoleniu skażonym radioaktywnym pyłem. Więc z każdą sceną musi być mocniej, intensywniej, co ostatecznie kończy się tym, że im dalej, tym po prostu… głupiej.

Trzeba przyznać, że jedno mu się udało – udowodnił swoim filmem, że faktycznie ma wiele wspólnego z ludźmi, o których opowiada. Jest tak samo pogubiony, jak oni i emanuje z niego podobne nieznośne przekonanie o własnej wielkości. Młody twórca również nie bardzo rozumie cokolwiek z tego, co dzieje się wokół niego i nie bardzo potrafi znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania, a nawet jasno ich sformułować. Rozwiązania gryzących go problemów również szukał w morderstwie – tym popełnionym na dobrym smaku, scenariuszowym umiarkowaniu i wreszcie sztuce kinematografii.

Ocena: 3/10

Atak Paniki, reż. Paweł Maślona

Zaczyna się od samobójczego strzału w głowę. Krew chlusta, a mózg powoli ścieka po ścianie, co z upodobaniem śledzi kamera. Właśnie w ten obrazoburczy, wręcz oburzający sposób rozpoczyna się najśmieszniejsza i najlepsza polska komedia od lat! A dalej jest tylko mocniej, choć już znacznie, znacznie śmieszniej. Debiutant udowodnił, że da się opowiadać o naprawdę poważnych sprawach niepoważnym językiem, nie popadając przy tym w dodatku w śmieszność. „Atak paniki” to momentami bardzo czarna komedia społecznego niepokoju, która oferuje terapię śmiechową, niezbędną dla wszystkich mierzących się z bólem istnienia, ale również upierdliwym szefem, nierozumiejącą matką, presją przyjaciółek, wysokimi oczekiwaniami bliskich i setką mniejszych i większych problemów, mogących wywołać w każdym z nas tytułowy atak paniki.

Film Maślony jest kolażem kilku epizodów, które ostatecznie związują się w efektowy supeł. Opowiadane naprzemiennie „dzikie historie” nie robiłyby aż tak piorunującego wrażenia, gdyby nie znakomity montaż, za który była odpowiedzialna jedna z najlepszych w naszej kinematografii w tym fachu, czyli Agnieszka Glińska. Dzięki niej nieustanne skakanie od wątku do wątku – a tym samym od bohatera do bohatera – nie irytuje, ale dopełnia oglądane historie, zamieniające się w znakomitą mozaikę, z której wyłania się zbiorowy portret społeczeństwa, duszonego presją zbyt wielkich oczekiwań, egzystencjalnych niepokojów i zwykłego strachu o własne szczęście.

Nie ma co streszczać tych historii, bo zostały napisane tak, by zaskakiwać i bawić praktycznie od pierwszego ujęcia, a czasem wręcz dzięki kapitalnej zbitce montażowej. Maślona potrafi bawić żartem sytuacyjnym, słownym, typami bohaterów, skojarzeniami, zaskakującymi powtórzeniami, ale również obyczajową odwagą. O jakże pruderyjne i konserwatywne jawią się wszystkie „Testosterony”, „Lejdisy”, nie wspominając o „Kac Wawach”. Wszystkie wypowiedziane „kurwy”, odwiedzone przez bohaterów burdele i roznegliżowane damskie, bądź męskie ciała, którymi próbowali przez długie lata „bawić” widownię polscy reżyserzy, przy tym co z dezynwolturą i odwagą debiutanta zaserwował Maślona wydają się błahą, wręcz dziecinną igraszką dla dewotów. Nie chodzi o to, że młody twórca chce za wszelką cenę szokować. Po prostu nie boi się tego, co dzieje się w głowach, domach i w łóżkach Polaków. Otwarcie mówi o pornografii, dzieciakach popalających trawkę, niewiernych mężach czy niepotrafiących „wylogować się do życia” niemłodych już graczach. Co istotne, nikogo przy tym nie wyśmiewa, nie karci, nie moralizuje – bierze wręcz w obronę tych, którzy nie potrafią przeciwstawić się swoim szefom, sprzedają swoje ciało, czy zamieniają mieszkania w zoo. Każdy z nas jest trochę wariatem i wszystkim zdarza się dostać ataku paniki.

Dzieło Maślony jest fenomenem, kolejnym dowodem na to, że polska kinematografia „wstaje z kolan”. Po poruszających dramatach, pozytywnych feel-food movies, eksperymentach z musicalem, a nawet horrorem, ostatnim bastionem kinematograficznego chłamu była komedia – i to niekoniecznie romantyczna, bo i na tym polu mamy pewne osiągnięcia. Dzięki Maślonie nadal można uwierzyć, że da się w polskim kinie pisać inteligentne, niewymuszone, zaskakujące i autentycznie zabawne dialogi, wymyślać abstrakcyjne sytuacje, które stają się dowcipnym refleksem rzeczywistości, a na dodatek złożyć to w spójną, czytelną, porywającą całość! Jest dla nas jeszcze nadzieja, póki potrafimy się śmiać! Również – oczywiście – z samych siebie!

Ocena: 7/10