Festiwal Polskich Filmów Fabularnych 2024 #4 – Historie przemocy

Trzy ostatnie obejrzane przeze mnie filmy układają się w historie o przemocy – tej fizycznej, związanej z boksem ale też totalitarną władzą, ale też psychiczną, w sztuce czy rodzinie.

Kulej. Dwie strony medalu, reż. Xawery Żuławski

Mam wrażenie, że ten film byłby znacznie lepszy, gdyby był musicalem. To właśnie sceny taneczne, a nie bokserskie, robią największe wrażenie. Ale nie to jest najważniejszym powodem. Żuławski ma ogromny problem z utrzymaniem tonacji filmu. Raz jest zabawnie, lekko, żartobliwie, z dużym dystansem, na granicy pastiszu, zgrywy, niemalże slapsticku, a już na pewno porzucenia historycznych realiów i tego symulowanego realizmu. A raz wchodzi podniosła atmosfera, stawka rośnie, z jednej strony milicja leje studentów, z drugiej Kulej rywali, a z trzeciej każdy bohater wódę. I już nie wiadomo, czy to wszystko na poważnie, czy dla zabawy. Niestety chyba na poważnie, ale lepiej byłoby, gdyby było dla zabawy.

Bo właśnie te sceny, gdzie ktoś kogoś goni, humor tryska, niezobowiązujący taniec nagle okazuje się zsynchronizowanym układem tanecznym na dziesiątki par są najlepsze. Czuć jakąś magię, która nagle rozbłyska, nagle staje się jasne, że prawda historyczna przestaje mieć znaczenie, autentyczna biografia Kuleja jest odłożona na bok i liczy się dobra zabawa. Niestety tych momentów jest mniej niż tych, które próbują nam wmówić, że skrywa się w tej historii jakiś dramat. Zdaje się go być znacznie mniej, niż przez dwie i pół godziny twórcy próbują nas przekonać.

Stawki zresztą bardzo szybko się bowiem zmieniają, sprawy stawiane na ostrzu noża nagle przestają być ważne, a w ich miejsce pojawiają się nowe konflikty. Pół filmu żona Kuleja pragnie iść do pracy, by nie być tylko „sławną partnerką mistrza”, ale potem jej się odwidzi. Także on z całych sił walczy, by żona do tej pracy nie szła, a jak idzie, to nic się w ich życiu jednak nie zmienia. Przez kilka scen małżonka pilnuje Kuleja, by ten nie pił i dobrze się prowadził, ale potem rzuca to w diabły. I tak przez cały film – konflikt goni konflikt, by cały czas coś się działo, a stare problemy ulatywały.

Na dobrą sprawę nawet nie wiadomo, dlaczego powinniśmy kibicować głównym bohaterom, czyli małżeństwo Kulejów. Ona faktycznie przez cały film pracuje ciężko na naszą sympatię. Ale on? Zazdrosny o żonę bawidamek, ulicznik, nieodpowiedzialny mąż i ojciec, który ciągle ładuje się w opresje, z których musi go wyciągać żona. Twórcy robią wiele, by ciągle wspierać go wraz z żoną w wyciąganiu z tarapatów, ale w sumie – dlaczego? Może lepiej, by w końcu dostał porządnie po mordzie czy nie pojechał na tę olimpiadę. Każdemu, także jemu, wyszłoby to na dobre. Ale nie, dramaturgia tego filmu zbudowana jest w taki sposób, by każda, najmniejsza bitwa, którą toczy Kulej – czy to na ringu, czy w domu – była walką o życie. Jest to męczące także dlatego, że tych walk toczy on bardzo wiele.

Ocena: 5/10

Utrata równowagi, reż. Korek Bojanowski

Dzieło Korka Bojanowskiego przypomina projekty Szkoły Filmowej, która od jakiegoś czasu tworzy filmy dyplomowe, pokazujące możliwości aktorskie dyplomantów w formie pełnometrażowej. Różnica jest jednak w poziomie – „Utrata równowagi” jest zwyczajnie lepsza od tego, co zazwyczaj w tej formule powstawało. Choć rozterki, problemy i konflikty są podobne do tego, co widzieliśmy niedawno choćby w „Błaznach” Gabrieli Muskały.

„Utrata równowagi” traktuje o młodych ludziach u progu w pełni dorosłego życia. Za chwilę mają zrobić dyplomowe przedstawienie, a potem usamodzielnić w aktorskim fachu. Niektórzy są pewni swego – bo wspiera ich sławna matka – inni jeszcze nie traktują przyszłości nadto poważnie. A inni wręcz przeciwnie – więc wolą nie łudzić się, że uda im się przebić na trudnym rynku młodych aktorów. I właśnie za taką osobą podąża reżyser. Maja chce po szkole teatralnej zrobić marketing i zarządzanie, a potem otworzyć knajpę – ma doświadczenie, pracuje w jednej za barem. Gdy zdążyła już zrezygnować z kariery aktorki, na jej drodze staje poważany reżyser, zaangażowany do przygotowania ich spektaklu. Mężczyzna dostrzega w dziewczynie potencjał i postanawia dodać jej pewności siebie.

Młodzi aktorzy wybierają „Makbeta” jako kanwę spektaklu. To dziwny zbieg okoliczności, bo „poważany reżyser” dopiero co dzieło Szekspira reżyserował, co skończyło się tragicznie, bo główna aktorka popełniła samobójstwo. Niektórzy mówią, że to przez jego metodę twórczą, opartą na manipulacji i mobbingu, on sam utrzymuje, że dziewczyna miała problemy psychiczne. Szybko więc właśnie ten temat wychodzi na pierwszy plan, zastępując rozterki młodych aktorów. Zresztą, na wstępie otrzymujemy cytat z autentycznego „poważanego reżysera”, który miał mówić studentom, że „musi ich zgwałcić, by życie ich nie zgwałciło”. Będzie więc o tym, o czym ostatnio najgłośniej w światku szkół aktorskich.

Temat jest nośny i mocny. A Bojanowski na dodatek ma pomysł na jego rozwinięcie. Zawiera się on w samej sztuce Szekspira. Maja ma grać Lady Makbet – ambitną i żądną sukcesów, podobnie jak ona po kilku cieplejszych słowach od reżysera. I jak w sztuce – dla nikogo nadmierna ambicja nie wyjdzie na dobre. Paralelnie więc do przygotowywanego spektaklu rozwija się wewnętrzne życie głównej bohaterki, niekiedy rozsmakowującej się w krwi swoich przyjaciół, którzy nagle zamieniają się w rywali, a kiedy indziej cierpiącej na omamy sławy i zbliżającej się porażki. Te związki sztuki i życia niekiedy są zbyt ścisłe – wręcz do śmieszności. Generują nazbyt nieprawdopodobne paralele: w poprzednim spektaklu reżysera aktorka się powiesiła, w tym Maja eksperymentuje z motywem samobójstwa, który zostaje przeniesiony na deski. Grając Lady Makbet, aktorka sama staje się Lady Makbet. Spektakl traktujący o ambicji, wymaga ambicji od aktorów i ta ambicja – jak w spektaklu – ich zgubi. To zwyczajnie szeleści papierem, jest mało wiarygodne – a jest to problemem o tyle ważki, że twórcy bardzo zależy na utrzymaniu realizmu, przede wszystkim psychologicznego. W końcu jest to film o manipulacji, psychicznym szantażu i granicach między sztuką a życiem.

Niemniej, „Utrata równowagi” potrafi wciągnąć w opowieść, bo potrafi, jak „poważany reżyser”, manipulować widownią. Tym razem jednak w dobrej wierze. Jego zabiegi i niemoralne zagrywki Bojanowski wygrywa jako kolejne zwroty akcji, szokując nas tak samo, jak bohaterów. O ile więc być może ciąży na projekcie nazbyt wykoncypowany punkt wyjścia, tak Bojanowski dał się poznać jako sprawny, obiecujący reżyser.

Ocena: 6/10

Dla waszego dobra, reż. Ireneusz Grzyb

Film mógłby śmiało posłużyć jako przykład, jak nie kręcić psychologicznych thrillerów. Nie udało się w nim niemalże nic. No, może prócz punktu wyjścia. Bo rzecz zaczyna się jak nietypowy kryminał. Przed domem zamożnej rodziny kobieta znajduje powieszonego psa – ulubieńca domowników. Na wszystkich więc pada blady strach, tym bardziej, że kolejnej nocy ktoś włamuje się do domu. Najciekawsze jest to, że nie wiadomo, którą gatunkową szufladkę zajście to otworzy. Czy będziemy mieli do czynienia z thrillerem w formie „home invasion”, z klasycznym kryminałem i dominującym pytaniem: kto zabił (psa), a może całość ruszy w kierunku gęstego kina psychologicznego i stanie się studium psychozy, strachu, narastającej niepewności? Niestety ta niewiadoma i mnogość ciekawych opcji stały się dla twórców pułapką. Mam bowiem wrażenie, że twórcy chcieli podążyć w każdym z tych kierunków. Problem w tym, że żadna z konwencji nie została zaaplikowana właściwie. Napięcie thrillera ulatnia się po pierwszych minutach, odpowiedź na pytanie „kto zabił?” z każdą kolejną sceną staje się coraz bardziej oczywista, a rozważania psychologiczne rozsypują się pod naporem głupstewek i niedorzeczności. W konsekwencji otrzymujemy film pokraczny, poklejony, pełen – co prawda – dobrych chęci, ale również niezrealizowanych obietnic.

Nie działa przy tym na żadnym z poziomów: nie wciąga w emocjonalną rozgrywkę, bohaterowie są bowiem puści, antypatyczni i jakby pozbawieni jakichkolwiek uczuć, co bierze się również z absolutnie fatalnej gry aktorskiej, tu nawet zawsze świetny Tomasz Schuchardt się nie broni (choć i tak wypada najlepiej z czwórki głównych aktorów). Ich zachowanie nie ma żadnego uzasadnienia – mężczyzna się radykalizuje, kobieta staje coraz bardziej uległa, a dzieci pozbawione sprawczości. Ale dlaczego? Nie wiadomo. Najpewniej po prostu po to, by coś się zadziało, a twórca mógł nakręcić film. Grzyb porozsypywał różnorakie tropy: jest o nowobogackich, klasowych uprzedzeniach, nawet o wojnie. Ale to tylko hasła, powierzchnia, puste słowa, które nie mają przełożenia na fabułę, znaczenia, sensy – niczego na dobrą sprawę nie tłumaczą, a chcą – wręcz przeciwnie – prześwietlać dzisiejszą polską rzeczywistość. Nie robią jednak niczego poza ślizganiem się po powierzchni banałów.

Ocena: 3/10