Trzeciego dnia festiwalu obejrzałem dwa filmy z Konkursu Perspektywy, które okazały się lepsze niż większość filmów z Głównego. A już na pewno od „Idź pod prąd”, które domknęło seanse tego dnia.
Innego końca nie będzie, reż. Monika Majorek
Żałoba, rozpacz, tęsknota, miłość – emocje kotłują się w filmie Moniki Majorek. I potrafią udzielić się widowni. Dominującym jest poczucie tytułowego końca. Kresu, z którym nie potrafimy się pogodzić. Ale jednocześnie to nie jest film o odchodzeniu, a o tych, którzy pozostali. Im zawsze jest najtrudniej.
Nagradzana fotografka wraca z Warszawy na prowincję, do rodzinnego domu, w którym nie jest już tak, jak zapamiętała. U matki w łóżku leży nieznajomy facet, szopa na podwórku zawalona jest wyrzuconymi z domu gratami, a ich stary samochód wylądował na złomie. Nie tego spodziewamy się, gdy wracamy do siebie. Jakby wszystko, co wydawało nam się oparciem, nagle wyparowało. I właśnie to uczucie będzie dominować. Ale dojdą kolejne.
„Innego końca nie będzie” to film o próbach pogodzenia się z przeszłością, przepracowania straty, zrozumienia tego, co się wydarzyło. Między rodziną – matką i trójką dzieci – panuje niewyjaśnione napięcie, które ze sceny na scenę będziemy coraz lepiej rozumieć. Ale to nie jest żadna szarada, to raczej powolne wchodzenie w emocje. I Majorek potrafi nas w nie wprowadzać, przybliżać nam racje każdej strony, punkty widzenia, poczucie jakiejś dojmującej straty, która dzieje się na naszych oczach.
Jednocześnie film nie ustrzegł się problemów – ze scenariuszowymi na czele. Zbyt wiele w tej historii niezwykłych zbiegów okoliczności. Domownicy zaczynają przeprowadzkę akurat, gdy przyjeżdża do nich bohaterka. Dziewczyna nie wie nic o związku matki, mimo że utrzymuje kontakt przynajmniej z rodzeństwem. Na złomowisku musi wpaść akurat na swojego chłopaka sprzed lat. To są takie storytellingowe łatwizny, które pomagają pchać historię do przodu, ale odbierają całości wiarygodności i dramaturgicznej lekkości.
Podobnie jest z filmową formą, pomysłem na opowiedzenie tej historii. Szkoda, że to „kolejny polski dramat”, który całą swoją uwagę skupia na historii i emocjach, a nie na sposobie opowiadania. Brakuje mu czegoś, co wyróżni go na tle setek podobnych filmów – estetyka VHS-ów, które oglądają bohaterowie, to zdecydowanie za mało. A to świadczy jednak o dość ograniczonych reżyserskich umiejętnościach, albo pomysłowości. Szkoda, bo naprawdę niewiele zabrakło, by film wniósł się na wyższy poziom.
Ocena: 6/10
Rzeczy niezbędne, reż. Kamila Tarabura
To film o wojnie, która wybucha w każdym z nas. O międzypokoleniowych konfliktach, o strachu, o potrzebach, własnej tożsamości, od której nie ma ucieczki. Wreszcie o przyjemności. Bo właśnie dlatego – jak mówi główna bohaterka – zajmuje się relacjonowaniem wojen. I właśnie dlatego, jak mówi druga, uwielbia manipulować i kłamać. Jednocześnie to kino, które wwierca się w głowę. Precyzyjne, ostre, niewygodne, które uwiera, wbija łokieć pod żebro i nie pozwala o sobie zapomnieć.
Korespondentka wojenna otrzymuje książkę, która jest jej zadedykowana. Nie zna autorki, nic nie mówią jej wstrząsające wydarzenia opisane w formie pamiętnika. Ale pod dedykacją znajduje się numer telefonu. Dzwoni. To koleżanka ze szkolnych lat, która uważa ją za dobrą przyjaciółkę. Spotykają się, Roksana prosi, by Ada pojechała z nią do ich rodzinnej miejscowości, by wyjaśnić tajemnicę sprzed lat. Brzmi jak początek kryminału, ale to raczej thriller psychologiczny. Reżyserka dba o to, by cały czas odczuwać niepokój – także z tego względu, że dziennikarka jest w ósmym miesiącu ciąży. Każdy upadek, gwałtowne zahamowanie, popchnięcie może być tragiczne w skutkach. A sytuacji ryzykownych nie zabraknie, bowiem ze sceny na scenę atmosfera gęstnieje.
Tarabura ciągle gubi tropy. Z początku wydaje się, że to będzie o ojcu, który wykorzystywał w dzieciństwie swoją córkę. Potem – że o kryjącej męża matce. Następnie – że o dziennikarce, która również konfrontuje się z własną przeszłością. Tych sugestii jest coraz więcej, wątki się mnożą, splatają, dopełniają, tworząc złożoną strukturę, która jednocześnie jest szaradą, której stawką jest prawda, ale także wglądem w stan psychiki trójki głównych bohaterek.
I najlepsze jest to, że każda z kobiet, które konfrontują się ze sobą, ma swoje racje, prawdy i emocje, które mają prawo wyzwolić. Problem w tym, że są one ukierunkowane w drugą osobę. Konflikt jest nieunikniony. Tylko nie wiadomo, kto jest agresorem, a kto ofiarą. Na pierwszy plan z mnogiego repertuaru wychodzi relacja matki z dzieckiem – Ada jest w zaawansowanej ciąży, Roksana stara się wydobyć z matki prawdę o przeszłości, wreszcie dziennikarka odwiedza grób dawno zmarłej matki, której nie widziała od dekad, bo ostatnie trzydzieści lat spędziła za granicą. I są to relacje różnorakie, trudne, poplątane, niemożliwe do oceny i ostatecznej interpretacji.
I aby te niejednoznaczności intrygowały i zachęcały do wchodzenia coraz wyżej po hermeneutycznej spirali niezbędny jest precyzyjny scenariusz i jeszcze lepsza – niezwykle świadoma – reżyseria. A tu każde słowo ma znaczenie, każdy gest, decyzja scenograficzna, kostiumowa i rekwizytowa. Także obsadowa, bo Dagmara Domińczyk jest znakomita w wyciszonej roli profesjonalistki, która prywatnie pozwala sobie na ujście emocji. Podobnie jest z Katarzyną Warnke, która jest do roli Roksany idealna – zresztą aktorka jest współscenarzystą, więc można założyć, że napisała bohaterkę pod swoje możliwości aktorskie. Jest taka jak w wielu innych rolach, ale głębsza, precyzyjniejsza, rozchwiana i zwichrzona całkowicie świadomie, trzymana w ryzach przez Taraburę.
Jest to spełniony debiut i zwyczajnie znakomity film, który oddaje skalę wcześniej już rozpoznanych możliwości młodej reżyserki.
Ocena: 7/10
Idź pod prąd, reż. Wiesław Paluch
Od lat święci tryumfy w polskim kinie biografistyka filmowa. Wyciąga się kolejne znane (ale nie za bardzo) postacie z historii (ale nie nazbyt odległej), które warto z różnych przyczyn przybliżyć widowni. Zazwyczaj są to osoby, które udowadniają, że „Polak potrafi”. Filmy te mają bardzo określoną estetykę: są opowiadane w dynamicznej, atrakcyjnej formie, stawiają na potoczystość, lekkość i emocje – dramatyczne sytuacje są przeciwstawiane humorem. Dużą role odgrywa również muzyka wzięta z epoki, intensyfikująca efekt nostalgią. Wiesław Paluch próbował zrobić coś podobnego. Wyszła mu jednak karykatura tej formuły, podróbka gorszego sortu.
„Idź pod prąd” chce być jednocześnie feel-good movie i dziełem niepokornym, w końcu opowiada o zbuntowanych chłopakach, którzy założyli jeden z pierwszych w Polsce zespołów punkrockowych. Mam wrażenie, że od początku ten projekt nie mógł się udać. Lekkość, humor, programowe nastawienie na szeroką widownię nie idą w parze z opowieścią o punku z Ustrzyk Dolnych. I tak ten film wygląda – jest popękany, niewyważony, pudrujący brud punka, zamieniający gniew i kontestacje w styl, ramoneski i przebijane agrafkami poliki.
Tu wszystko z daleka pachnie fałszem i plastikiem. Młodociani punkowcy to grupa przystojnych chłoptasiów, a Ignacy Liss, grający głównego bohatera – Siczkę – bardziej pasuje do żurnala niż do pogo pod rockową sceną. Zresztą aktor nawet nie jest w stanie zaśpiewać, umówmy się, niezbyt muzycznie skomplikowanych piosenek – wszystkie lecą w wersji z wokalem oryginalnym, a tylko niekiedy kto inny podkłada pod niego głos. Ewentualne powodzenie u kobiet lidera KSU, o którym film opowiada, raczej brało się z jego charyzmy niż ponadprzeciętnej urody. A charyzmy w roli Lissa nie za wiele.
Twórców także nie interesuje realistyczne odtwarzanie ówczesnych realiów – późnych lat 70. i 80. Wszystko jest przerysowane, stereotypowe i filtrowane przez najbardziej obiegowe wyobrażenia o tamtych czasach, młodych ludziach czasu stanu wojennego i ideologicznych troglodytach. Komuniści muszą być twardogłowi albo cyniczni, hasła przez nich wygadywane muszą same się kompromitować, z ich ust można spodziewać się tylko frazesów. Wypadają śmiesznie, a nie strasznie. Co także obniża wagę buntu chłopaków, którzy odważyli się ubierać po swojemu i grać własna muzykę, wiele ryzykując w konfrontacji z partią.
Zresztą twórcy mają problem z fundamentami. Na przykład – o czym ma to być film? O buncie młodych czasu PRL-u? O walce za pomocą muzyki z władzą? Życiu Siczki? A może ma to być film muzyczny o zespole rockowym? Odpowiedź na te pytania determinuje sposób opowiadania i gatunek. Twórcy jednak najwidoczniej nie chcieli rezygnować z żadnej z opcji i wrzucili do filmu wszystkiego po trochu. Przez co żaden z tematów nie wybrzmiewa w pełni. Film zamienia się w ciąg dość autonomicznych scen, w których to raz jest o tym, że Siczka chce grać punk rocka, a jego licznym dziewczynom nie do końca się to podoba, raz pojawia się temat zespołu, jego rozwijania i zwijania, a od czasu do czasu wpada jakiś esbek, który a to chłopaków pałuje, a to częstuje mandarynkami.
Brak logiki tej opowieści jest kolejną kwestią. Bo my na dobrą sprawę nie wiemy, czy Siczka jest w porządku (bo walczy z władzą, ma muzyczny talent), czy niekoniecznie (bo bardzo źle traktuje kobiety), nie wiemy, czy esbek grany przez Piotra Głowackiego to esbek dobry (częstuje mandarynką i daje ojcowskie rady) czy zły (bo pałuje i wysyła do wojska). Nie wiadomo, dlaczego niektórzy chłopaki z zespołu odchodzą, a inni przychodzą. Raz skaczą pod niebiosa, jak dostają szansę wyjazdu na koncert do Kołobrzegu, a kiedy indziej całkowicie olewają producenta z RFN, który chce nagrać ich płytę. Brakuje bowiem konsekwentnie, logicznie poprowadzonej opowieści, która byłaby czuła na szczegóły, dbała o prawdopodobieństwo i miała coś konkretnego do powiedzenia.
Bo wychodzi ostatecznie na to, że film najbardziej jest zainteresowany po prostu ekspozycją muzyki KSU i być może graniem na nostalgii tych, którzy przed laty pogowali na koncertach zespołu. Ale obawiam się – i mogę zaświadczyć to własnym przykładem – że wierni fani raczej wyjdą zniesmaczeni tym, jak potraktowano ich idoli. Bunt, brud, autentyzm i odwagę przerobiono na nieskładny ciąg niby zabawnych scenek, które nic nie mówią i o niczym nie opowiadają. A chcą tylko dostarczyć marnej rozrywki.
Komentarze (0)