Dominującym tematem tegorocznego festiwalu jest wojna w Ukrainie. Przewija się w kilku filmach, także w dwóch, o których piszę poniżej. Ale obok tego tematu pojawia się kwestia edukacji seksualnej, samotności umierania i podróży z pewnym sympatycznym dinozaurem.
![](http://blizejekranu.pl/wp-content/uploads/2024/09/ludzie-1024x469.jpg)
Ludzie, reż. Maciej Ślesicki, Filip Hillesland
Nieludzki film. Wręcz niepojęte jak cyniczny, wyrachowany, zwyczajnie zły ten film jest. Żeruje na najgłębszych ranach wojennych Ukrainy. Wydaje się stawać za swoimi bohaterami, ukazywać bestialstwo Rosjan, zwracać uwagę na kres człowieczeństwa. Ale to tylko powierzchnia, pozór. Prawda jest bowiem całkowicie inna. Oni eksploatują horror wojny, niemalże pastwią nad jej ofiarami, celebrują największe okropieństwa, rozpływają się nad bestialstwami – wszystko w imię ekranowego efektu, maksymalizowania wrażenia, podbijania bębenka okropieństwa. Są jak sępy – ucztują na truchle. Tragedię zamieniają w widowisko.
O wojnie można opowiadać na wiele sposobów. Półcieniami, albo wprost. Nie ma niczego złego w tym, że pokazuje się jej okrucieństwo. Wręcz przeciwnie. Może mieć to wiele chwalebnych funkcji. Największe okropieństwa na ekranie przejdą, jeśli nie zamieniają się w eksploatację – wynaturzające żerowanie na czyjejś krzywdzie. A tak właśnie jest w filmie Ślesickiego i Hilleslanda. Wyobrażam sobie proces pisania scenariusza, który polegał na wymyślaniu: „co jeszcze gorszego mogłoby się na wojnie wydarzyć, jaką okropność wymyślić teraz?”. Twórcom mało, że strzela się do dzieci. Te dzieci muszą być jeszcze niewidome. I marzyć o odwiedzeniu zoo (które oczywiście chwilę przed ich przybyciem zbombardowano). A potem muszą trafić na minę i bestialski oddział Rosjan, którzy kradną pralki i defekują na łóżka. A gdy prawie im się uda uciec, muszą dostać granatem. A takich przegiętych, chorych historii jest kilka – przecinają się, dopełniają i łączą, jak to w scenariuszach Ślesickiego.
Nic z tego nie powstało w imię prawdy – by pokazać, jak faktycznie jest w Ukrainie. Wierzę, że skala bestialstwa może być porównywalna. Ale kino – mimo wszystko – to nie życie. I trzeba ważyć emocje, trzeba zwyczajnie znać umiar, bo inaczej osuwamy się w przesadę, która musi zmierzać do groteski, wykoślawienia, a koniec końcem ku śmieszności. I tak jest tutaj. Ta formuła po prostu bardzo szybko się wyczerpuje. Nadmiar okropności, uodpornia na nią. Przestaje robić jakiekolwiek wrażenie. A w „Ludziach” nie ma niczego poza generowaniem nadmiaru okropności. To czysty spektakl, widowisko złożone z gwałtów, brutalnych zabójstw, przemocy wobec dzieci, które działają tu jak numery śpiewane w musicalu – organizują show. Nie ma wciągającej fabuły, nie ma angażujących postaci, nie ma dramaturgii akcji – jest peleton zła, które koloruje ekran na czarno. A wtedy niczego nie widać.
Ocena: 2/10
![](http://blizejekranu.pl/wp-content/uploads/2024/09/Lany-poniedzialek.jpg)
Lany poniedziałek, reż. Justyna Mytnik
Największą zaletą „Lanego poniedziałku” jest jego kreatywność, zaplątanie historii w ludowe wierzenia, zszycie tego, co na jawie, z tym, co we śnie. Mytnik wie, jak korzystać z słowiańskiej magii. Rzuca zaklęciami, czerpiąc z tego, co pierwotne – ze źródeł, korzeni, tego, co gdzieś głęboko w nas siedzi, choć nie mamy o tym pojęcia. I może właśnie dlatego tak dobrze pasuje do historii o wydobywaniu na wierzch, o pracy przypominania, mierzenia się z tego, co pozornie zapomniane.
To film o czarownicach, wiedźmach, które wiedzą i których tak bardzo boją się mężczyźni. Bo mogą ich zamienić w zająca, albo przywalić witką w lany poniedziałek. To kino spod znaku „girl power” – o kobietach, z kobietami, dla kobiet. Z tego bierze się też jego dydaktyczność, moralizująca napastliwość. Ta też może być dojmująca w filmach progresywnych, słusznych, ale jednak nazbyt oczywistych. Z tego powodu „Lany poniedziałek” bardziej przypomina coś na kształt materiału edukacyjnego do pokazywania w szkołach, niż pełnokrwisty film.
Historia krąży wokół nastolatki, odliczającej czas do lanego poniedziałku. Bo to ulubione święto jej paczki. Można latać po mieście z kondomami pełnymi wody i zrzucać je z dachu na przechodniów. Ale im bliżej tego dnia, tym większa narasta w niej niepewność. Jakiś podskórny lęk, coś niewytłumaczalnego, objawiającego się wodowstrętem. Dziewczyna próbuje sobie przypomnieć – co takiego wydarzyło się w tytułowe święto w zeszłym roku, po tym jak ruszył za nią do kanałów zamaskowany chłopak. Niczego z tego nie pamięta. Ale to, co wyparte musi powrócić. Przewodniczką po podróży wgląd siebie będzie lokalna dziwaczka, ich rówieśniczka, która „na serio” pali Marzannę i plecie łapacze snów. To ona wprowadzi ją w świat pierwotnej magii i pomoże uporać z koszmarami.
Ale cały ten proces to nic innego jak forma terapii, jej kreatywne, bo kreatywne, ale jednak po prostu zilustrowanie. Dziewczyna musi przejść wszystkie etapy, od wyparcia po zrozumienie. Zawalczyć o siebie, zaakceptować, przyjąć prawdę, jaką by nie była. I to się dzieje, choć przy pomocy magii, snów, rytuałów i obrzędów. Mimo to trudno nie dostrzegać tego edukacyjnego, a przez to nieco paternalistycznego tonu, mówiącego: dziewczyny – walczcie o siebie!
Ocena: 5/10
![](http://blizejekranu.pl/wp-content/uploads/2024/09/Dwie-siostry-1024x429.jpg)
Dwie siostry, reż. Łukasz Karwowski
Dwie siostry ruszają w głąb Ukrainy, by z linii frontu przywieźć ojca, który musi w ciągu 5 dni przejść w Polsce operację. Punkt wyjścia nie grzeszy wiarygodnością. Co więcej, jest zwyczajnie naciągany. Dlaczego ojciec dwóch Polek jest w Charkowie? Dlaczego dwie młode dziewczyny bez mrugnięcia okiem po prostu wsiadają w samochód i ruszają, mimo że od pół roku trwa tam pełnoskalowa wojna? Nie wiadomo. I reżyser nie bardzo trudzi się, by to jakoś wyjaśnić. Miłość do rodzica musi nam wystarczyć za wyjaśnienie. Ale gdy tylko zaakceptujemy tę niedorzeczność, zostajemy nagrodzeni.
Bo „Dwie siostry” to klasyczne kino drogi, a takie rządzi się własnymi prawami. Muszą być konflikty, trochę dramatu, ale także lekkości i humoru. I mimo że obok bohaterek wojna, spalone bloki, zburzone mosty, zrozpaczeni ludzie, to od czasu do czasu widać przebłysk nadziei, mały uśmiech, chwilę zapomnienia. Największą zaletą filmu jest to, że potrafi zachować balans – dzięki temu groza przeraża bardziej, a wojna jest horrorem.
Ta historia może nie rozwija się szczególnie dynamicznie, może tajemnice, które dziewczyny skrywają, nie są zanadto zajmujące, nie przyczyniają się również snutej opowieści, ale w zamian otrzymujemy siostrzaną energię, świetne role dwóch aktorek – Karoliny Rzepy i Diany Zamojskiej – które obdarzają film swoimi emocjami. Ostatecznie film działa trochę jak wycieczka objazdowa. Cały wyjazd zaczyna jawić się jako pretekst, by po prostu ruszyć w głąb Ukrainy i wykorzystać autentyczne plenery – pokazując na ich tle grozę wojny, a także cienką granice jaka dzieli bezpieczeństwo od horroru. Bo film jest właśnie o tym, o granicy i jej iluzoryczności – na co dzień o tym nie myślimy, wydaje nam się, że jesteśmy bezpieczni, może nawet nietykalni, ale zagrożenie stoi u bram. Ceńmy swoje bezpieczeństwo, ale miejmy się na baczności.
Ocena: 5/10
![](http://blizejekranu.pl/wp-content/uploads/2024/09/Smok-Diplodok.png)
Smok Diplodok, reż. Wojciech Wawszczyk
Z pełnometrażową animacją w Polsce bywało różnie. Choć niejednokrotnie bazowano na świetnych książkowych czy komiksowych pierwowzorach, to ostatecznie filmy kulały ze względów na niedostatki finansowe, technologiczne czy scenariuszowe. To zwyczajnie jeden z najtrudniejszych rodzajów filmów – potrzebuje wielkich nakładów budżetowych, godzin pracy, ale też pasji, wyczucia, międzypokoleniowego poczucia humoru, tempa i estetyki. Aby wszystkie te warunki zaistniały, potrzeba niemalże cudu. I „Smok Diplodok” takim cudem właśnie jest.
Jest zabawnie, mądrze i angażująco. Są kolorowe postacie dostarczone przez komiksy Tadeusza Baranowskiego, wciągająca, magiczna przygoda pełna zwrotów akcji i niesamowitych krain, wreszcie jest bardzo nienachalny morał o sile przyjaźni, ale również potrzebie wolności. Jest także właściwa dynamika, akcja ani przez moment się nie dłuży, ale też nie cierpi na ADHD, po prostu leci własnym tempem, by nie nudzić, ale również pozwolić dzieciom zrozumieć, co się dzieje.
Największe zagrożenie czyhało jednak w czymś innym – jakości animacji. Ileż to w naszych kinach na co dzień mamy zagranicznych produkcji, które straszą komputerowa animacją niskiej jakości, za nic mając poczucie estetyki najmłodszych. Tymczasem Wawszczyk wraz z ekipą animatorów wspięli się na niemalże najwyższy poziom międzynarodowy. Może niekiedy prześwituje niski budżet, ale jest on znakomicie maskowany. To wygląda wspaniale zarówno na poziomie technikaliów, rozdzielczości, płynności i dopracowania, jak i estetyki: nie ma kiczowatej pstrokacizny (a jak jest to tylko po to, by ją wyśmiać – fabuła filmu zresztą opowiada o niezgodzie na estetyczny banał), są znakomite wywarzone projekty, oddające ducha prac Baranowskiego.
Do fabuły również nie można się przyczepić. Wpisuje się w światowe trendy, opowiada o szczególnej wersji multiwersum, o metaświatach i relacjach autor-dzieło. Akcja zawiązuje się, gdy autor komiksów o Diplodoku ma wymazać swoje pracy, by zrobić miejsce dla komercyjnego zlecenia, do którego nie ma serca. Wielka nicość nawiedza świat małego dinozaura i odbiera mu rodziców. Malec jest zmuszony wyruszyć w podróż, która zawiedzie go nawet do świata poza komiksem.
Słowem jest nowocześnie, świeżo, na wysokim poziomie, zabawnie, mądrze, z wyczuciem, humorem i szacunkiem dla odbiorców, również tych najmłodszych. Teraz tylko wypatrywać wielkiego, międzynarodowego sukcesu, zdobycia potężnego światowego partnera, który pozwoli wznieść projekt na jeszcze wyższy poziom. I sztandarowy produkt eksportowy mamy gotowy. Już widzę oczami wyobraźni, jak dzieci całego świata zamiast z Myszką Miki chodzą z gadżetami Smoka Diplodoka.
Ocena: 7/10
![](http://blizejekranu.pl/wp-content/uploads/2024/09/Cisza_nocna-1024x576.jpg)
Cisza nocna, reż. Bartosz M. Kowalski
Kowalski konsekwentnie próbuje tworzyć polskie kino grozy. Starał się do tej pory na różne sposoby: był slasher, kino satanistyczne, a teraz mamy coś na kształt onirycznego monster movie. Ale trudno nie odnieść wrażenia, że choć potwory faktycznie w końcu się pojawiają, to cały projekt spokojnie mógłby się bez nich obyć.
Rzecz dość nietypowa jak na polskie kino. Opowiada bowiem o starości, samotności i umieraniu. Akcja rozgrywa się w domu opieki, do którego przyjeżdża Lucjan – jego syn twierdzi, że tylko na chwilę, na czas remontu domu, do którego go potem zabierze. Ale, jak mówi współlokator mężczyzny: tu wszyscy są tylko na chwilę.
Dom wydaje się cichy i spokojny. Lucjan zapoznaje nowe osoby, wieczorami gra w brydża, ale wciąż nawiedzają go niepokoje. Nie czuje się komfortowo w nowym miejscu, tęskni za synem, a jeszcze bardziej za zmarłą żoną. Jest przepełniony lękiem – różnorakimi potworami kłębiącymi się w jego głowie.
I dokładnie z tymi samymi potworami przyjdzie mu się zmierzyć w czeluściach podziemnej krainy, skrywającej się zaraz pod domostwem. Mieszkają w ciemnościach, są szare i agresywne. Raz przybierają formę ujadającego wilczuropodobnego monstra, innym razem wielkiego pająką-dżdżownicy. Naprawdę można docenić jakość projektów upiorów, sposób w jaki wyglądają, poruszają się i straszą. Problem w tym, że za wiele do tej historii nie dodają. Historii, swoją drogą, niezwykle statycznej, nie rozwijającej się, nie mającej klasycznych elementów dramaturgii.
Nie wiem, czy nie byłoby dla tego filmu lepiej, gdyby nie był horrorem, ale wtedy nie miałby do zaoferowania już nic poza mężczyzną snującym się nocą po podziemiach domu opieki. Ale te potwory są wizualizacją tego wszystkiego, co z tego snucia wynika – lęków, smutku, żalu i strachu przed śmiercią. A może po prostu należałoby lepiej rozwinąć scenariusz, by dodać całości właściwej dramaturgicznej dynamiki.
Komentarze (0)