Festiwal Polskich Filmów Fabularnych 2024 #1 – Wulkan, ogień i szarzyzna

Pierwszego dnia obejrzałem trzy filmy z Konkursu Głównego i dwa z Perspektyw. Było o Ukrainie na Teneryfie, o Zetkach we Wrocławiu i Białorusinach w więzieniach. Było też o greckich mitach we współczesnej wersji i społecznikach z „mojej” strony Wisły.

Pod wulkanem, reż. Damian Kocur

„Pod wulkanem” ma na siebie pomysł i jest pełen dobrych intencji. O dramacie Ukraińców opowiada raczej sugestiami niż bezpośrednio. Jest jak najdalszy od pola bitwy, rannych, zburzonych domów i terroru wojny. To oddalenie jest dosłowne. Akcja rozgrywa się bowiem na Teneryfie, w wakacyjnej scenerii, w turystycznym resorcie, gdzieś między restauracyjnym stolikiem, imprezowym wężykiem, a basenem. Trudno nie docenić wyjściowego konceptu. Problem w tym, że dość szybko się on wyczerpuje. A analiza różnorakich problemów – nie tylko ukraińskich – przechodzi w ślizganie po powierzchni.

Bohaterami jest patchworkowa ukraińska rodzina. Młode małżeństwo i dwójka dzieci mężczyzny z wcześniejszego związku. Już na wstępie jest więc „europejsko” i „progresywnie” – od razu przełamywane są wszelkie stereotypowe obrazy konserwatywnej, wschodniej obyczajowości. Kwestia zszywanej rodziny odegra w tej historii pewną rolę, ale trudno nie odnieść wrażenia, że pojawia się w fabule przede wszystkim po to, by w jakiś pokrętny sposób zbliżyć młodych Ukraińców do Europy. Ale nie to jest głównym problemem filmu. Jest nim fakt, że takich znaczących sugestii jest więcej – opartych na niedomówieniach i wskazywaniu na niedomówione tropy, w zamierzeniu miały one znaczyć więcej niż tysiące słów. Problem w tym, że nie znaczą.

Akcja zawiązuje się w momencie, gdy rodzina próbuje wrócić do Kijowa. Ale okazuje się, że właśnie tego dnia Rosja zaatakowała Ukrainę. Loty są wstrzymane, a Teneryfa staje się atrakcyjnym, ale jednak więzieniem. Rodzina próbuje podróżować, wypoczywać, ale napięcie narasta. Nie wiedzą, jak reagować, jak się zachowywać, co robić. Twórcy, mam wrażenie, również. W tym momencie film na dobrą sprawę mógłby się skończyć. Kolejne motywy się zaczynają powtarzać, a fabuła kręci się w kółko. Odpoczywający obok Rosjanie irytują swoją beztroską obecnością. Media przekazują coraz bardziej niepokojące wiadomości. Nie wiadomo, czy wracać, zostawać, czy może lecieć do Polski. Ktoś bliski zaciąga się do obrony terytorialnej. A ty – kobieta pyta się męża – będziesz bronił kraju?

Pojawia się również motyw imigrantów z Afryki. Kocur próbuje złapać kilka srok za jeden ogon: podpiąć pod globalne problemy, załatwiać dwie sprawy za jednym pociągnięciem – szukać paralel między sytuacją Ukraińców i imigrantów z Afryki. Ale pomysł ten w ogóle nie działa, za to drażni koniunkturalizmem. Jakby Ukraina to było za mało na zagranicznego widza, jakby trzeba było mnożyć problemy i perspektywy, na siłę szukać połączeń. A to zawsze musi zakończyć się powierzchownymi stwierdzeniami i ryzykownymi tezami.

Kocur nie ma pomysłu na głębsze wejście w ten problem, podobnie jak w kwestie Ukrainy. Wszystko, co ma do powiedzenia, wybrzmiewa w kilku scenach: Europa, rzecz jasna, patrzy na Ukrainę ze współczuciem, ale nie chce się angażować; na mężczyznach ciąży ogromna presja, na którą nie wszyscy są przygotowani; Ukraińcy są przyjmowani w luksusowym hotelu, a Afrykańczycy – w obozach dla uchodźców. I tak dalej – ze sceny na scenę, ciągle te same obserwacje, poniekąd słuszne, ale przecież powierzchowne i niewykraczające poza oczywistości. Jest w tym oczywiście wiele empatii, trudno nie czuć ciężaru, który spadł na serca bohaterom. Nie da się oskarżyć Kocura o cynizm czy eksploatację swoich bohaterów. Ale to nie zmienia faktu, że twórcy jedynie ślizgają się po powierzchni.

Mam wrażenie, że dzieje się tak z prostego powodu: jesteśmy, jako Polacy, wbrew pozorom bardzo daleko od spraw, o których opowiada Kocur. To nie my powinniśmy o nich kręcić filmy. Choć chcemy w ten sposób wykazać się swoją solidarnością, to być może wyrządza ona więcej zła niż pożytku, imituje bowiem głos, zabierając przestrzeń na autentyczne wypowiedzi Ukraińców. My to wszystko obserwujemy jedynie z dystansu. Jak byśmy się nie angażowali, zawsze będzie nas dzielić od podejmowanych przez Kocura problemów gruba szyba.

Ocena: 6/10

Wrooklyn Zoo, reż. Krzysztof Skonieczny

Kiedy czterdziestoletni reżyser bierze się za film o osiemnastolatkach, to automatycznie zapala się w mojej głowie lampka ostrzegawcza. W przypadku „Wrooklyn Zoo” alarm wył cały film. Mi też się wydaję, że wciąż mam dwadzieścia lat, ale nikogo nie próbuję do tego przekonać, tym bardziej kręcąc filmy. A Skonieczny ewidentnie nie ma zahamowań: nakręcił film na pełnej, z regulatorem rozkręconym na maksa, bez hamulców i poczucia własnej krindżowości.

To film z ADHD, dzieje się w nim wszystko, wszędzie, naraz. Wyobrażam sobie, jak opowiadał o nim Skonieczny: „no, bo wiesz, to będzie taka współczesna wersja Romeo i Julii, tyle że na deskorolce, z Romami, walkami skinów z punkami i tripem po halucynkach”. A jest jeszcze dziadek, którym musi opiekować się główny bohater, turniej skejtowski, gadający z plakatu amerykański deskorolkowiec, romski folklor, baśniowa konwencja i ogólne HWDP. Skonieczny umieścił w nim wszystko, na co wpadł od swojego ostatniego filmu. Tyle że to się nijak nie składa, cierpi na nadpobudliwość, zagłuszającą jakiekolwiek emocje, prawdę czy wiarygodność.

Nie wszystko bowiem można zamieść pod dywan miotłą baśniowości. A Skoniecznemu się wydaje, że jak ogłosi wszem i wobec, że to tylko bajka, na dodatek w szekspirowskim duchu, to będzie mógł jeździć po bandach i wszystko mu będzie wybaczone. Niestety to jest najszybsza droga do popadnięcia w bełkot z ładnymi zdjęciami, czym ostatecznie ten film się stał. Jest chaosem ładnych kadrów – i to tylko w tych lepszych momentach – nakręconych ewidentnie tylko po to, by fajnie się montowały w zwiastunie, który – swoją drogą – jest naprawdę świetny. Chaos to słowo klucz, bo nie mogłem przestać myśleć podczas seansu o filmie sprzed lat o tym tytule w reżyserii Xawerego Żuławskiego. Oba dzieła mają wiele wspólnego: podobną nadpobudliwość, nieokiełznanie pomysłów i jakieś przebrzmiałe zamiłowanie do wojny subkultur, co nijak się ma – przynajmniej w przypadku Skoniecznego – do dzisiejszych konfliktów. Autor „Ślepnąc od świateł” chciał bowiem powiedzieć coś o dzisiejszej nietolerancji i ksenofobii, problem w tym, że ograniczając je tylko do grupki łysych, gettocyzuje ją, zamyka w kręgu małej, nieznaczącej grupki odchyłów. Skini u Skoniecznego to antagoniści z komiksu, a nie prawdziwe zagrożenie.

Tu zresztą wszystko jest plastikowe i nieprawdziwe. Romowie egzotyzowani, skejci zbyt kolorowi, Wrocław przeestetyzowany. Emocje także nieautentyczne – za mocne, niezrozumiałe, jakby naprędce wyczarowane. A wszystko to w sosie bycia cool, zajefajnym, spoko i byczym – po prostu krindżowym. Bo młodzi wyglądają tu jak młodzi z wyobrażeń ludzi w średnim wieku. Zresztą tak samo wyglądają Romowie – jakby wyobrażał ich sobie ktoś, kto nigdy nie był w ich otoczeniu. A wszystko ma dociśnięty pedał tak mocno, że pozostaje tylko pusty śmiech – poczucie zażenowania, że ktoś tak bardzo rozkoszuje się swoimi własnymi fantazmatami, sprzedawanymi jako młodzieżowe, świeże, oryginalne.

Ocena: 4/10

Pod szarym niebem, reż. Mara Tamkovich

Nie ma wątpliwości, że ten film wyszedł z potrzeby serca, ale także rozumu – by unaocznić wszystkim, co dzieje się obecnie w Białorusi. To kino interwencyjne, polityczne, z misją i wynikające z potrzeby działania. Kwestie artystyczne, nawet realizacyjne znajdują się na drugim, trzecim planie. Może niemalże nikt się na dobrą sprawę nimi nie przejmował, myśląc o jego realizacji. Dla oglądających jest to jednak problem – o ile jasne jest, że to kino ważne i słuszne, na pierwszy plan nie wychodzi jednak sprawa, a formalna nijakość i szarzyzna.

To taki typ filmu, który najlepiej działałby w formule telewizyjnej – skromne, zgrzebne, całkowicie nieefektowne, po prostu skupione na przekazie. Na dużym ekranie traci, wielki ekran go przytłacza. Nie ma tu zwyczajnie na co patrzeć. Jest kilka osób w kilku przestrzeniach. Nawet nie jest w stanie wybrzmieć gniew, niezgoda i bunt, które stały za całym przedsięwzięciem.

Film opowiada o małżeństwie białoruskich dziennikarzy zaangażowanych w relacjonowanie społecznego buntu, rozpalonego po kolejnych sfałszowanych wyborach. Akcja zawiązuje się, gdy Elena zostaje aresztowana i skazana za organizację zamieszek. Fabularnie dzieje się niewiele. Mąż się zamartwia, próbuje coś zdziałać, ale za wiele zrobić nie można. Elena z kolei nakłania go, by jak najszybciej wyjechał z kraju. Każdy ma swoje racje i dobre intencje. On nie chce jej zostawić, próbuje przekonać ją, by poszła na współpracę z reżimem i dzięki temu szybciej wyszła, ona nie chce o tym słyszeć – prosi, by nie robił z siebie męczennika i wyjechał.

Sytuacja jest statyczna. Racje jasne. Nie o akcję tu jednak chodzi. A – jak wspominałem – o sprawę. O samo wskazanie na te osoby, te mechanizmy, tę niesprawiedliwość. Bo cała historia jest niemalże rekonstrukcją autentycznych wydarzeń, a kobieta, która jest pierwowzorem Eleny wciąż odsiaduje wyrok.

Ocena: 5/10

Próba łuku, reż. Łukasz Barczyk

Film ma kilka ciekawych punktów do interpretacyjnego zahaczenia. Zaczyna się cytatem z Odysei, całość rozgrywa się na greckiej wyspie, ktoś wspomina o syrenach, które tu niegdyś miały mieszkać, pada imię greckiego boga Dionizosa. Jest też sam Łukasz Barczyk, który gra reżysera, kręcącego filmową rekonstrukcję wydarzeń sprzed dekady. Film w filmie, mit w micie, fikcja w fikcji. Jest też potężne ego autora, które ostatecznie przechyla szalę na stronę artystycznej pretensji.

To by mogło być o pracy żałoby. Albo właśnie o niezgodzie na żałobę. O tęsknocie, poszukiwaniu i oszukiwaniu. Tak jak historia Penelopy. Bo nią w gruncie rzeczy jest Marta, kobieta, która próbuje po dziesięciu latach zrozumieć, co stało się z jej mężem. Film z początku obiecuje, że będzie trochę kryminałem. Albo filmem psychologicznym. Wiele rzeczy się zgadza: nawet ten metapoziom fikcji zgrywa się z performowaniem przeszłości. Ale Barczyk nie byłby sobą, gdyby nie skręcił ostatecznie w stronę prowokacji, eksperymentu i ekstremy. Mniej jej może tym razem niż w jego poprzednich filmach, ale może właśnie dlatego działa słabiej.

Ostatecznie historia się rozsypuje. Biegnie sobie w jakieś strony, które nie są w stanie zaangażować rozwikływaniem tajemnicy, nie kuszą psychologicznymi zawiłościami, ani mitotwórczą potencją. Zwyczajnie nie angażują, bo się wykoślawiają pod naporem potrzeby udziwniania i ekscentryzmu. Ostatecznie wydaje się, jakby filmowi nie była potrzebna żadna widownia. Wszystko i tak przesłania ego autora.

Ocena: 4/10

Moja strona Wisły, reż. Marek Kossakowski

To film szorstki i surowy. Trochę jak kino offowe, albo wręcz amatorskie. Nie jest wykalkulowane, ani zrobione tak, by komuś się przypodobać. Jest zwyczajnie autentyczne, nakręcone gdzieś z głębi serca. Nie mam co do tego wątpliwości. Wiele jestem mu przez to w stanie wybaczyć. Ale jednak nie wszystko.

Film opowiada o Kubie, który prowadzi niezwykły dom po prawej stronie Wisły. To dom opieki i sierociniec w jednym. Trochę przytułek, trochę squat, ale najbardziej po prostu dom dla wielu zbłąkanych duszyczek. Mężczyzna robi wszystko, by utrzymać to miejsce na powierzchni, choć tonie w długach, a okoliczni sąsiedzi wolą, by w tym miejscu inwestor zbudował hotel. Zaczyna się więc walka: wkrótce ma się odbyć piknik, od którego zależy, czy dostaną miejską dotację, a także trzeba zebrać głosy mieszkańców za tym, by mogli nadal wynajmować tę część kamienicy.

Punkt wyjścia sugeruje, że czeka nas kino społeczne o sile wspólnoty, oddolnego działania, które przynosi owoce. Dostajemy panoramę praskiej społeczności, ich problemów, lokalny koloryt, sugerujący, że mało kto się nią interesuje. Czuć w tym siłę, determinację i zaangażowanie. Nawet jeśli podobne historie już widzieliśmy. Problem w tym, że historia nagle skręca w zupełnie inną stronę. Zamiast dalej iść w stroną zaangażowania, wspólnoty i prospołecznej walki z deweloperami i tworzonymi przez nich mirażami, otrzymujemy opowieść o samym Kubie i jego przeszłości. Jakby twórcy sugerowali, że chcąc zmienić świat, wpierw trzeba zacząć od siebie. I może miałoby to sens, gdyby rozkopane wątki nagle nie zostały całkowicie porzucone.

Nagle bowiem zbieranie głosów jest nieważne, o pikniku już nikt nie mówi, długi przestają być problemem, bo nagle Kuba musi borykać się z siostrą, jej synem i wspólną przeszłością. To się zwyczajnie nie klei, to się fabularnie rozpada, a szkoda, bo wydaje się, że posklejać by się to dało. Ostatecznie zabrakło balansu, który sprawiłby, że antyestablishmentowy przekaz nie zagubiłby się w hałasie innych wątków.

Ocena: 4/10