Trzeci dzień Festiwalu w Gdyni to z jednej strony próba estetyki absurdu, a z drugiej pożenienia realizmu w malarstwie z realistyczną prozą. Która próba się udała?
Fin del Mundo?, reż. Piotr Dumała
Dumała znany jest ze swojego zamiłowania do absurdu i groteski – już w swoich animacjach sięgał po tę estetykę i to z sukcesem, że wspomnę choćby „Czarnego kapturka”. Podobnie było w „Ederly”, gdzie niespodziewany humor rozbrajał oniryzm sennego miasteczka. Nic więc dziwnego, że postanowił on rozwinąć tę konwencję w pełnym formacie filmu kinowego. Szkoda tylko, że pomysł okazał się kompletnie przestrzelony.
„Fin del Mundo?” ogląda się jak przeciągnięty do wymiaru pełnometrażowego filmu suchar, albo jak film amatorski nakręcony przez bandę niewydarzonych nastolatków, którym pierwszy raz w ręce wpadła szkolna kamera. I którzy akurat przerabiali na polskim Mrożka. Realizacja jest słaba nawet jak na standardy teatru telewizji. Aktorzy grają do bólu sztucznie, siłując się z marnie napisanymi postaciami. Fabuła ma jeden ciekawy motyw (zmarli rodzice, którzy z przyzwyczajenia wciąż mieszkają ze swoimi dziećmi), a reszta to na chybcika wykoncypowana opowieść, która nie ma ładu i składu, a przede wszystkim pomysłu. Ja wiem, że sztuczność scenografii i gry pewnie była zamierzona, może nawet jest w tym jakieś nawiązanie do teatru absurdu. Ale po co to robić? Jaki w tym jest głębszy sens? Nie wiadomo.
Nie wiadomo zresztą również, po co Dumała tę historię (historyjkę?) opowiada. Bo ani ona śmieszna, ani oryginalna, ani zajmująca. Rzecz jest o mężczyźnie, który pracuje na lotnisku, prześwietlając walizki. Pewnego dnia zauważa, że nie potrzebuje do tego żadnej maszyny – po prostu prześwietla wszystko i wszystkich wzrokiem. Jego supermocą zaczyna interesować się władza, która chce wykorzystać ją do rozgrywek na szczytach państw. Na papierze brzmi to nawet zbornie, ale wszystko to opowiedziane jest w stylu skeczowym – ale z kategorii tych męczących.
Nie bawią tu ani sytuacje, ani dialogi, ani rozwijająca się akcja. Nie widać w tym żadnej głębszej myśli, sensu, który czaiłby się pod tą fasadą błazenady. Są tylko zagrywający się aktorzy, nieśmieszne żarty i wszechobecna umowność, która nie pozwala na to, by całość potraktować jakkolwiek serio.
Ocena: 3/10
Chłopi, reż. DK Welchman, Hugh Welchman
Nie byłem wielkim miłośnikiem „Twojego Vincenta” – doceniałem warstwę wizualną, ale koncept trącił kiczem. Biografia van Gogha namalowana stylem van Gogha to o jednego van Gogha za wiele. Tym bardziej, że jest to jeden z tym artystów, który trafił do szerokiej świadomości, a reprodukcje jego prac na wszelkie możliwe gadżety. I „Twój Vincent” takim gadżetem był. Rzecz ma się jednak zupełnie inaczej w przypadku „Chłopów”.
Tym razem zamiast powtórzenia mamy synergię – dwóch wielkich artystów XIX wieku, którzy zdefiniowali nasze pojmowanie wsi i chłopstwa. Z jednej strony, rzecz jasna, Władysław Reymont z powieścią „Chłopi”, która stała się kanwą fabuły. Z drugiej – Józef Chełmoński ze swoim ponadczasowym realistycznym spojrzeniem na polską wieś końca XIX wieku. Te dwa obszary kultury wysokiej spotykają się – chciałoby się powiedzieć: wreszcie – i działają na rzecz uniwersum jednej wyobraźni: rozumienia XIX-wiecznej mentalności chłopskiej, która okazuje się mieć wiele wspólnego ze współczesną.
A mogłoby się wydawać, że nie ma dziś sensu sięgać po szacowną kolubrynę sprzed dwóch wieków. Małżeństwo Welchmanów udowodniło jednak, że jest wprost przeciwnie i noblowska proza Reymonta być może nigdy nie była bardziej aktualna. A może po prostu nigdy taką nie przestała być. Bo wciąż żyjemy w świecie męskim, gdzie panują podwójne standardy płci, gdzie mężczyznom wolno więcej, a z ofiar czyni się oprawców. Tej historii nawet nie trzeba czytać płcią – wystarczy władzą. Bo kto ją dzierży, ten może wszystko – przede wszystkim odzierać innych z godności. U Reymonta wszystko jest kwestią walki o dominację – Jagnę sprzedaje się Borynie, by dostać kilka morgów ziemi, które zmienią status rodziny we wsi. Dzieci Boryny walczą o spadek, by nikt nie odebrał im tego, co według nich im się należy. Wiejskie kobiety walczą z Jagną, bo boją się o bycie odtrąconymi przez mężów. Jagna z kolei pragnie wolności – wolności do pragnienia, miłowania, samostanowienia.
Ta złożona, pełna niuansów, intrygujących relacji i wielowarstwowych osobowości historia jest w stanie dziś rozgrzać do czerwoności – w czasach walk o prawa kobiet, bezwzględnej walki o władzę, konserwatywnej rewolucji, która najchętniej wyrzuciłaby wszystkich, którzy wydają się dla niej zagrożeniem. Ten film to dynamit, tylko dla niepoznaki ubrany w XIX wieczną formę.
Formę, która choć w pełni odnosi się do kultury ludowej, ani na moment nie osuwa się w cepelię. Inspirowane muzyką ludową kompozycje LUC-a jednocześnie świetnie wpisują się w chłopską estetykę i sprawdzają się jako muzyka współczesna, która ludowością tylko się inspiruje, ale jej nie imituje. Przypomina ona najlepsze kompozycje Kapeli ze wsi Warszawa, które potrafiły porywać do klubowych szaleństw na parkiecie ludowymi melodiami. Tak samo jest z warstwą wizualną, która wprost co prawda odwołuje się do prac Chełmońskiego, ale raczej na prawach cytatu, niż powtórzenia. Realizm okazuje się adekwatnym językiem wizualnym do opowiedzenia historii spisanej w tym samym czasie, kiedy tworzył polski malarz.
Przy tym ani przez moment nie ma się wrażenia, że to gabinet martwych obrazów – nieruchomych wizualiów zamkniętych w hieratycznej formie malarskiej animacji. To film w pełnej krasie, znakomicie wykorzystujący ruch zarówno wirujących w tańcu czy we wściekłości ciał, jak również meandrującej kamery, która uwielbia długie, imponujące ujęcia, naśladujące mastershoty i zdjęcia z drona. Udało się to osiągnąć dzięki rotoskopii – wpierw bowiem całość nakręcono tradycyjnie, z aktorami, a dopiero potem wtórnie malowano. Dzięki temu ogląda się to jak niezwykle sprawnie nakręconą fabułę – zapierającą dech wieloma zbiorowymi scenami tańców, zabaw, walk i pojedynków.
Komentarze (0)