Festiwal Polskich Filmów Fabularnych #2 – Uwięzieni w historii

Drugi dzień festiwalu przyniósł skrajne emocje – od rozczarowania, przez fascynację, po zachwyt. Seans „Cataliny” mógł nieco schłodzić rozpalone głowy wszystkich zachwycających się poziomem tegorocznego konkursu, natomiast „Człowiek z magicznym pudełkiem” udowodnił, że Bodo Kox na dobre porzucił kino niezależne, co wyszło na dobre naszej kinematografii.

Catalina, reż. Denijal Hasanović

Debiutantom można wybaczyć wiele, oprócz jednego – nijakości. Jeżeli chcesz zostać reżyserem, zabierasz się za tworzenie filmu, piszesz albo adaptujesz czyjś scenariusz, to musisz mieć coś do powiedzenia. Hasanović jest najlepszym przykładem na to, że nie jest to regułą. Jego film wydaje się być całkowicie nietrafiony – szczególnie na poziomie fabularnym. Opowiada o Kolumbijce pracującej na paryskiej uczelni, która przyjeżdża do Sarajewa, by prowadzić badania na temat zbrodni wojennych. Sytuacja jest więc dość zawiła. Z racji pochodzenia młoda dziewczyna wydaje się nie mieć osobistego związku z wojną na Bałkanach, ale reżyser próbuje to sugerować: więc jak, przyjechała do Serbii jedynie w celach naukowych, czy również rodzinnych? Hasanović nie podejmuje tej kwestii, podobnie jak szybko porzuca w ogóle temat ludobójstwa, skupiając się na zagubionej w obcej rzeczywistości tytułowej bohaterce. Towarzyszy jej Nada, która wyciągnęła do dziewczyny pomocną dłoń. Każda kolejna scena niezdarnie i ślamazarnie prowadzi fabułę w całkowicie kuriozalnym kierunku. Nagle nie liczy się wojna, praca naukowa, przeszłość Kolumbijki, a nawet jej problemy z wizą. Hasanović woli skupić się na jakichś sercowych perypetiach przypadkowych osób, które nie mają, wydawałoby się, ani dla tej historii, ani Cataliny żadnego znaczenia. Reżyser na siłę stara się przekonywać, że powinniśmy emocjonalnie zaangażować się w serwowane przez niego uczuciowe rozgrywki nieprzekonujących postaci – nie ma na to jednak żadnych szans. Catalina jest dla widzów enigmą i pozostaje nią do samego końca – sugerowana przez reżysera tajemnica szybko przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, przez co w żaden sposób nie jest w stanie nas sobą zainteresować. Jest nijaka, chaotyczna i pozbawiona wyrazu. Ale może to nie z nią jest problem – tylko z całym filmem?

Ocena: 3/10

Listopad, reż. Rainer Sarnet

Film rozpoczyna się niczym remake „Morderczej opony”, rozgrywającej się w średniowiecznej Estonii, wśród tamtejszych chłopów. Dziwne narzędzie rolnicze – będące wariacją na temat pługa – napędzane magiczną siłą porywa krowę i przyprowadza do swojego pana. Dalej jest tylko dziwniej i bardziej niepokojąco. Bo Sarnet wprowadza widzów w niezwykle gęsty, mroczny świat przednowoczesnej wyobraźni, w której paktuje się z osmolonym diabłem, mieszkającym w pobliskim lasku, warzy magiczne eliksiry, a w dzień zaduszny zaprasza na poczęstunek bliskich zmarłych. Krzyżują się tu lokalne wierzenia z ludowym chrześcijaństwem, religijność z szamanizmem, sacrum z profanum. Największą zaletą „Listopada” jest wykreowany na ekranie klimat, który udało się wytworzyć nie tylko za pomocą scenografii i kostiumów, ale również świetnych czarno-białych zdjęć, przywodzących na myśl inspiracje „Idą”, ale przede wszystkim „Koniem turyńskim” Beli Tarra. Choć główną intencją twórcy było stworzenie dzieła, które będzie starało się oddać świat ludowej wyobraźni, w którym realność, magia i religia płynnie się ze sobą przenikają, to zaopatrzył swój film w dość wyraźnie wyznaczoną ścieżkę fabularną. Głównymi protagonistami jest dwójka młodych ludzi cierpiących z powodu nieszczęśliwej miłości. Dziewczyna kocha się w chłopaku, ale ten tego nie dostrzega, bo jest zaślepiony nierealnym uczuciem do niemieckiej hrabiny. Nie wiem, czy był to najfartowniejszy wybór, by wyeksponować właśnie ten wątek miłosny, odwracający tym samym uwagę od tego, co najciekawsze, czyli fascynującego klimatu niesamowitości. Mimo to „Listopad” jest filmem pozbawionym sztampy, przemyślanym wizualnie, wciągającym w gęstą, ekranową rzeczywistość, która jednocześnie fascynuje i odpycha.

Ocena: 7/10

Człowiek z magicznym pudełkiem, reż. Bodo Kox

Źródło, z którego Kox czerpał inspiracje, jest oczywiste praktycznie od pierwszego kadru. Czerpał garściami z estetyki i etyki polskiego kina science-fiction lat 80., szczególnie z filmów Szulkina, które udało mu się w znakomity sposób wykorzystać na własne potrzeby. Niewielki budżet „Człowieka z magicznym pudełkiem” nie był przeszkodą, a wręcz pomocą – dzięki temu wykreowany na ekranie świat niedalekiej przyszłości przypomina te tworzone przez autora „Ga Ga. Chwała bohaterom” w Polsce schyłkowego okresu PRL-u. Również na poziomie konceptu nie trudno doszukać się wpływów tamtejszego kina na Koxa, bowiem jego film pod pozorem gatunkowej igraszki jest metaforą – również polityczną. Dla niepoznaki rzuca kilka oczywistych żartów na temat aktualnych wydarzeń w Polsce, niejako usypiając przeciwnika, sugerując, że w ten sposób wyczerpuje już polityczne tematy. Nic bardziej mylnego, gdyż jego bardzo subtelna, wielopoziomowa, skomplikowana fabuła o astralnych podróżach w czasie okazuje się mocnym komentarzem na temat ważnych kwestii nurtujących obecnie nasze społeczeństwo. Wizualna stylizacja na polskie kino lat 80. i gatunkowy wybór nie były zatem jedynie pustymi gestami, grającymi na nostalgii i modzie na vintage, ale jasnymi sygnałami, co i jak Kox chce swoim filmem powiedzieć.

Fabuła opowiada o mężczyźnie, który nie wie, skąd przybył i kim jest. Urząd Bezpieczeństwa Narodowego Państwa Polskiego z jakichś przyczyn wyczyścił mu pamięć, w zamian oferując nędzne mieszkanie i pracę sprzątacza. W rozpadającej się kamienicy na coraz bardziej zapuszczonej Pradze odnajduje tytułowe magiczne pudełko, które okazuje się wehikułem czasu, przenoszącym go do lat 50. XX wieku. Nie wiedząc, jak urządzenie działa, utyka gdzieś między wymiarami, uwięziony w przeszłości, która okazuje się mieć wiele wspólnego z Polską roku 2030. Czasy stalinizmu okazują się rymować z futurystycznym, narodowym reżimem, który za pomocą nowych technologii i rozbudowanej sieci agentury kontroluje obywateli. Podobnie jak było u Szulkina, świat przyszłości okazuje się opresyjną dystopią, zachowującą tylko pozory wolności. To niezwykle niepokojące, że metaforyka świetnie oddająca atmosferę ponurych lat 80., świetnie sprawdza się również obecnie.

Jeśli miałbym wskazać na słabość fabuły, to upatrywałbym jej w nadmiernym skomplikowaniu narracji, w której bardzo łatwo się pogubić razem z uwięzionymi między wymiarami bohaterami. Można odnieść wrażenie, że sam Kox nie bardzo wiedział, do czego to wszystko prowadzi i jakie są relacje między przeszłością a przyszłością. Gdy główny bohater utyka, do akcji wkracza jego miłość – Goria. W tym momencie tempo akcji, które od początku nie jest wcale zawrotne, nieco siada, przez co widzowie mają więcej czasu na refleksję nad scenariuszowymi dziurami, których niestety nie brakuje.

Niemniej, „Mężczyzna z magicznym pudełkiem” jest znakomitym powrotem do przeszłości rodzimej kinematografii. Kox jednocześnie potrafi zachwycać pomysłowością, bawić subtelnym humorem, wciągać w fantastyczny świat przyszłości i niepokoić dystopijną wizją. Znakomicie, że nie uciekł w zbyt odległą przyszłość i kurczowo trzyma się tego, co jest nam doskonale znane, jedynie radykalizując pewne elementy współczesności. Terroryzm stał się chlebem powszednim, prawicowy rząd niezauważenie zamienił się w reżim, zabudowa centrum Warszawy zgęstniała, a ludzie coraz bardziej uciekają w świat wirtualny. Kox odmalował wymyślony przez siebie świat w niezwykle kreatywny sposób, wykorzystując wizualne inspiracje zaczerpnięte ze zgrzebnej polskiej kinematografii lat 80. Dodał do nich garść swoich własnych, czasem zabawnych, czasem przerażających, ale zawsze świeżych i trafionych pomysłów.

Przy tak ambitnym i trudnym projekcie czekały na Koxa wielorakie zagrożenia: wtórność, dosłowność, tanie efekciarstwo. Wszystkie w mistrzowskim stylu ominął i stworzył dzieło, które wykorzystując estetykę zaczerpniętą z historii polskiego kina i umieszczając akcje w przyszłości, opowiedziało o współczesności – naszym zagubieniu w polskiej przeszłości, która wciąż nawiedza nas niczym przerażający duch, upiornie dając do zrozumienia, że wolność nie jest dana na zawsze. Właśnie tak powinno się robić kino polityczne – dalekie od dosadności, w zamian oferujące kreatywne, metaforyczne spojrzenie na to, co najbardziej niepokoi. Powszechnie uważa się, że twórcy działający w PRL-u musieli uciekać się do symbolizmu i języka ezopowego ze względu na cenzurę, Kox dowiódł, że nie tylko to było powodem wysubtelnienia politycznego przekazu ówczesnych filmowców. Metafora, pomysł i symbol są po prostu racją znakomitej sztuki.

Ocena: 7/10