Festiwal Filmowy w Gdyni #2 – W krainie zbrodni

Drugi dzień festiwalu przyniósł pokazy kilku mocno wyczekiwanych filmów. Wiele można było się spodziewać po nowych dziełach tak znanych i cenionych artystów, jak Jan Jakub Kolski czy Michał Rosa. Okazało się jednak, że to filmy flirtujące z gatunkami, a wręcz czysto rozrywkowe, wypadły ciekawiej. To pokazuje, że w polskim kinie panuje głód kina sprawnego, angażującego emocje, poprawnie opowiedzianego, a przy tym niebanalnego – prześwietlającego naszą historię, czy zgłębiającego tajemnice ludzkiej duszy. Takim właśnie filmem okazał się „Jestem mordercą” Macieja Pieprzycy – najlepszy jak dotąd film festiwalu.

las-4-rano

Las, 4 rano, reż. Jan Jakub Kolski

To bardzo osobisty film dla Jana Jakuba Kolskiego. Jest zadedykowany jego zmarłej tragicznie córce. Również w fabule ważne miejsce ma motyw opłakiwania śmierci dziecka. Ten osobisty ton i poruszające nawiązania do przeżytej tragedii niestety nie są w stanie zrekompensować licznych niedoskonałości filmu. Opowiada on o mężczyźnie w średnim wieku, który stara się maskować nadchodzącą starość fikuśną fryzurą, zamiłowaniem do szybkich motorów i dynamicznym stylem życia. Wydaje się być człowiekiem sukcesu – ma młodą kochankę i dochodową firmę. Postanawia jednak porzucić to wszystko i zaszyć się w lepiance w środku leśnej głuszy. W tej opowieści o powrocie do człowieczeństwa poprzez porzucenie dobrodziejstw cywilizacji znajdzie się miejsce dla postaci wyjętych wprost z wyobraźni twórcy „Jańcia Wodnika”: kulawego psa, prostytutki o złotym sercu i grającej na flecie nastolatki. Film balansuje między realizmem a realizmem magicznym, jednak nie jest przekonujący w żadnej z tych konwencji. Ostatecznie więc otrzymujemy nadmiernie wydumany i nieprzekonujący twór, nieśpiesznie opowiadający o leśnym dziadzie, którego jedynym zajęciem jest łażenie o 4 rano po chrust na opał. Nie działa to ani jako opowieść o żałobie, przypowieść o stracie (film został zaopatrzony w cytaty pochodzące z księgi Hioba), ani artystyczne slow cinema. Film zwyczajnie przynudza, bo ani nie intryguje tajemnicą głównego bohatera (bo nie wiemy nawet, że jakąś posiada), ani nie ma mocy kontemplacyjnej. Nieprzekonujące są również wątki społeczne, nawiązujące do rzeczywistości korporacyjnej i sytuacji ekonomicznej rozwijającego się kraju. Trudno powiedzieć, o czym ostatecznie film miał opowiedzieć – czy miał być przypowieścią, współczesną baśnią, krytyką gospodarki, czy jedynie autorską wypowiedzią osobistą? Szkoda, że Kolskiemu nie udało się połączyć własnego rozliczenia z przeżytą tragedią z sukcesem artystycznym.

szczescie-swiata

Szczęście świata, reż. Michał Rosa

Film rozpoczyna się niczym kino przygodowe. Redaktor w wydawnictwie otrzymuje zadanie od swojego szefa, by odnalazł anonimowego autora poczytnego bedekera, opisującego ze szczegółami najbardziej niesamowite miejsca na Ziemi. W tym celu jedzie na Śląsk, bo właśnie stamtąd pochodzą jedyne wieści o ukrywającym się podróżniku. Choć okazuje się, że to jedyna podróż, którą przebywa bohater filmu, a pozostałe postaci podróżują co najwyżej palcem po mapie, to Michał Rosa przygotował dla widzów inne, wcale nie mniej ciekawe atrakcje. Skupił się na barwnych mieszkańcach jednej śląskiej kamienicy. Trwa dwudziestolecie międzywojenne i pomału zbliża się upiór Zagłady. „Szczęście świata” to słoneczny film przepojony bardzo subtelnym humorem o drobnych tajemnicach, szalonych pasjach i szczęściu, którego na co dzień się nie docenia. Centralną postacią jest piękna Róża – obiekt fantazji, westchnień, ale również pomocna dłoń. To jej kąpiele w wodzie z aromatycznymi ziołami stymulują kaktusy do kwitnienia, to ona nawiedza we śnie dojrzewającego chłopca, to w końcu ona jest również odpowiedzialna za odkrycie przez matematycznego śląskiego geniusza piękna tańca. Inaczej niż w poprzednich filmach Rosy – choćby w „Co słonko widziało” i „Rysie” – nie ma tu miejsca na kino społeczne czy wątki polityczne. Jego wydźwięk jest uniwersalny, choć rozgrywa się w bardzo konkretnym miejscu i czasie. Mimo swojej goryczy, przepełniony jest magią, zapachami, erotyką i małymi radościami. „Szczęście świata” ogląda się niczym kino przygodowe, w którym przygoda wciąż jest odsuwana na później.

slugi-boze

Sługi boże, reż. Mariusz Gawryś

Od kilku lat panuje na rynku wydawniczym i w polskim kinie moda na kryminały. „Sługi boże” są kolejnym wykwitem tej popularności. Film Gawrysia reprezentuje kino czysto gatunkowe, nastawione na dostarczanie rozrywki, zbudowane jest na nieprzewidywalnych twistach, dynamicznej akcji, mrocznej atmosferze i szorstkich bohaterach. Kino rozrywkowe ma w Polsce coraz lepszą passę. „Sługi boże” dołożyły do tego swoją cegiełkę. Film nie sugeruje, że posiada wielkie ambicje. Choć fabuła nieśmiało zahacza o kwestie polityki czy religii, to jedynie po to, by dodać opowiadanej historii smaczku. Reżyser nie silił się na oryginalność, raczej starał się dbać o realizacyjną sprawność. Można zarzucić filmowi zbyt deklaratywne dialogi, niedopracowane sylwetki bohaterów, nazbyt dziwne koincydencje, fabularne niedociągnięcia czy nadmierną niewiarygodność, ale te wszystkie braki przestają mieć znaczenie, gdy twórcom udaje się przykuć uwagę miło pogmatwaną intrygą i wciągnąć w dynamiczną akcję. Choć pojawia się tu Kościół, kwestia lustracji, agenci Stasi i wielka polityka międzynarodowa, to twórcy zadbali, by nadmiernie nie politykować – by przypadkiem nikogo nie urazić. „Sługi boże” to zgrabnie opakowany marketingowo produkt, który ma tylko jedną ambicję: dobrze się sprzedać. Wciąż mało w Polsce tak bezpretensjonalnego i uczciwego kina.

jestem-morderca

Jestem mordercą, reż. Maciej Pieprzyca

W polskim kinie panuje występek i zbrodnia. Obok kryminałów zaczyna się wytwarzać cały nurt filmów opowiadających o mordercach. „Jestem mordercą” jest drugim obok „Czerwonego pająka” obrazem, który nawiązuje do autentycznych wydarzeń z okresu PRL-u, związanych z grasującymi wtedy seryjnymi mordercami. Co ciekawe, żaden z tych filmów nie wykorzystał gatunku najbardziej przy tym temacie oczywistym, czyli właśnie kryminału, czy choćby thrillera. Oba koncentrują się na psychologii – czy to mordercy, czy też śledczych. Film Pieprzycy jedynie zaczyna się jak klasyczna opowieść o poszukiwaniu seryjnego mordercy – najbliżej byłoby mu, być może, do „Zodiaka” Finchera. Jednak szybko się okazuje, że milicyjne śledztwo jest zaledwie prologiem do głównej części, która koncentruje się na postaci szefa zespołu mającego na celu znalezienie sprawcy brutalnych morderstw na kobietach na Śląsku w późnych latach 70. Sprawa zaczyna zataczać coraz szersze kręgi. Osobiście zainteresowany jest nią sam Edward Gierek. Omamiony awansami i drogimi prezentami, a także presją ze strony przełożonych, bohater staje się marionetką w rękach władzy. Pieprzyca opowiada zarówno o patologiach PRL-u, funkcjonowaniu ówczesnego państwa, banalności zła, ludzkiej psychologii, sile manipulacji, ale również niczym wytrawny twórca spod znaku kina moralnego niepokoju ukazuje bohatera zarówno jako ofiarę, jak i twórcę społeczeństwa idealnych konformistów. Pieprzyca nie podążył jednak drogą kina autorskiego, lecz skorzystał ze sprawdzonych rozwiązań, wypracowanych choćby przez Łukasza Palkowskiego w „Bogach”. Choć nie sięga po konkretny gatunek, przyprawia film rozwiązaniami rodem z thrillera, kryminału, ale w równym stopniu komedii. W ten sposób angażuje uwagę widzów, nie zanudzając ich morałami, czy psychologicznymi rozważaniami, lecz zaciska na ich gardłach dłonie, nie dając chwili wytchnienia, trzymając w niepewności do samego końca. „Jestem mordercą” jest znakomitym przykładem nowoczesnego, atrakcyjnego kina, które wie, jak wciągnąć widzów po to, by zafundować im nie tylko rozrywkę, ale kino pełne etycznych wątpliwości, psychologicznych zawiłości, czy politycznych wtrętów. To również bardzo ciekawy głos w debacie na temat spuścizny PRL-u i pułapek zastawionych na obywateli przez ówczesny system.