Kiedy najmilszy człowiek kina spotyka najmilszego człowieka telewizji, musi stać się coś niesamowitego! „Cóż za piękny dzień” to film dość… dziwaczny. Szczególnie dla tych, którzy niekoniecznie wiedzą kim jest Frank Rogers, postać absolutnie kultowa dla Amerykanów. Film po trosze ma przybliżać sylwetkę tej telewizyjnej persony, a po trosze jest konwencjonalnym feel-good movie. Dodatkowo momentami zbliża się niebezpiecznie do nachalnego wyciskacza łez a’la produkcje Hallmarku. Ostatecznie wyszedł film pęknięty, hybrydyczny, nie do końca satysfakcjonujący, ale przy tymm absolutnie urzekający, autentycznie chwytający za serce i rozgrzewający nasze dusze.
Największa w tym zasługa Toma Hanksa, który wcielił się w rolę Pana Rogersa – gospodarza programu dla dzieci, który gościł na ekranach telewizorów przez kilka dekad. Miał on bardzo przyjazną formę, ale poruszał niezwykle ważne i trudne problemy – jak radzenie sobie z emocjami, śmierć, rozwody czy przemoc. Sam Rogers był kimś pokroju pedagoga i psychoterapeuty, w prosty sposób – śpiewając, rymując i bawiąc się pacynkami – tłumaczył najtrudniejsze wymiary życia. Hanks oddaje całe ciepło, ale również tajemniczość tej postaci – tak miłej, przyjaznej i mądrej, że aż nieznośnej, wręcz przerażającej, jakby skrywającej jakiś mroczny sekret. Hanks doskonale oddał tę ambiwalencję, której twórcy jednak przesadnie nie zgłębiają – sugerują ją, testując nasz sceptycyzm i wiarę w zwykłą ludzką przyzwoitość. To pułapka, w którą nas wpuszczają celowo – część terapii, którą oferuje cały film.
W rolę jeszcze większego sceptyka wciela się główny bohater – dziennikarz śledczy, znany z tego, że u każdego potrafi znaleźć ciemną stronę. Właśnie on, na przekór swojemu dorobkowi – zostaje wysłany do przeprowadzenia wywiadu z Rogersem. Zadanie przyjmuje z dużym niezadowoleniem, tym bardziej, że właśnie ma na karku ojca, który pojawił się w jego życiu pierwszy raz od kilkunastu lat. Spotkanie z bohaterem jego artykuły szybko zamienia się w rodzaj terapii, która ma na celu uleczenie jego relacji ze znienawidzonym rodzicem. Ta część fabuły jest zdecydowanie najsłabsza, zwyczajnie banalna i nadmiernie emocjonalna, ocierająca się o szantaż i zwykły telenowelowy kicz. Ileż to już razy widzieliśmy historie, w których rodzina ostatecznie jednoczy się mimo trudnej przeszłości. Mimo to film nie buduje dystansu, bo ma w sobie nieprzebrane pokłady ciepła Rogersa, który wydaje się osobą zupełnie nieprzeciętną – bo jest personifikacją łagodności, uprzejmości, opanowania i zwykłego, codziennego dobra.
„Cóż za piękny dzień” przywraca wiarę w podstawowe, najprostsze wartości, zwykłe prawdy, których uczą nas rodzice w dzieciństwie, a o których zapominamy, gdy podrośniemy – bądźmy dla siebie uprzejmy, szanujmy siebie nawzajem, zobaczmy w każdym wyjątkową osobę i uśmiechajmy się. To tak niewiele kosztuje, a ma magiczną moc dobra. Film Heller jest apologią prostolinijności – pochwałą życia tak prostego, jak ta fabuła – która okazuje się największą mądrością.
Komentarze (0)