Climax, reż. Gaspar Noe

Noe zrobił to ponownie. Wymieszał ze sobą ciężkie narkotyki, szaleństwo, krew, mocz, brud i obrzydzenie, by zaserwować je widzom niczym przepyszną sangrię. Po takim drinku wymioty i kac murowane, ale kto by nie chciał wziąć udziału w imprezie, której nie przeżył nikt!

„Climax” jest filmem kompletnie popieprzonym – od samego początku taki miał być, w tym tkwi bowiem jego dziwaczna siła i odpychająco-przyciagający kloaczny urok. Nie ma sensu streszczać fabułę, niewiele się bowiem w niej dzieje, a celem filmu jest wykreowanie szczególnego, fizjologicznego doświadczenia. „Climaxu” się nie ogląda, go się przeżywa, bo stworzony przez Noego kinematograficzny koktajl ma karmić zmysły i wprowadzać widzów w nowe rejony filmowego odbioru. Doszukiwanie się głębszego sensu w serwowanych obrazach i uruchamianie racjonalnej semantycznej maszyny w przypadku tego filmu jest równie bezpodstawne, co podczas rozwikływania znaczeń tańca.

„Climax” jest bowiem filmem tanecznym. Jego bohaterami jest grupa tancerzy, przygotowująca się w odludnej, rozpadającej się, starej szkole baletowej do enigmatycznego przedstawienia. Film otwierają zapisy rozmów, zarejestrowanych podczas castingu. Reszta akcji rozgrywa się już we wspomnianym budynku, gdzie każdy gest, każdy ruch – nie ważne jak bardzo dziwny i pokręcony – stanowi fragment wyjątkowo groteskowej choreografii. Ale Noe atakuje nasze zmysły nie tylko ruchem ciał bohaterów. W jego arsenale znajdują się jeszcze muzyka, wielominutowe ujęcia, kręcone za pomocą charakterystycznej dla niego meandrujacej kamery, kolory, światło, szok i krzyk.

Noe ewidentnie wziął sobie do serca łatkę twórcy przynależącego do „nowej francuskiej ekstremy” i robi wszystko, by być najbardziej radykalnym twórcą tego nurtu – co mu się, trzeba przyznać, udaje. Nie chodzi nawet o jakieś wyjątkowe epatowanie dosłownością przemocy czy cielesności. Francuz jest znacznie bardziej pomysłowym i w gruncie rzeczy subtelnym twórcą. Doświadczenia graniczne tworzy na ekranie dzięki mechanizmom sztuki filmowej, angażując do tego całą gamę środków. Jego ulubionym jest destrukcja: zgodnie z Godardowską zasadą jego filmy mają początek, środek i koniec, ale niekoniecznie w tej kolejności. Potrafi więc puścić napisy końcowe w jednej trzeciej filmu, by w dwóch trzecich wrzucić czołówkę. Kompletnie nie przestrzega zasad dramaturgii czy kanonów sztuki operatorskiej. Niektóre ujęcia wydają się całkowicie nieumotywowane, jakby błędne – źle skomponowane, oświetlone i kręcone pod dziwacznymi kątami. Ale te wszystkie skazy mają za zadanie podbijać i tak wysoki poziom kinematograficznej anarchii.

Noe jest również znany ze swoich predylekcji do epatowania filmową erudycją, dlatego z lubością zaopatrzył „Climax” w liczne odniesienia. Nawiązuje nie tylko do gatunków: gore, musicalu, snuff movie czy stoner comedies, ale składa również czytelny hołd konkretnym filmom i twórcom. Miejsce akcji – stara szkoła baletowa – od razu przywodzi na myśl „Suspirię” Dario Argento, a sposób poruszania się jednej z bohaterek jest oczywistą kalką z „Opętania” Andrzeja Żuławskiego. Zresztą intertekstualnych gier jest z pewnością znacznie więcej, co najmniej tyle, ile stoi kaset przy telewizorze, na którym oglądamy wcześniej wspomniane nagrania z castingu.

Na „Climax” można długimi fragmentami patrzeć z zażenowaniem czy niesmakiem, ale na pewno nigdy z obojętnością. Nie można przy tym oskarżyć Noego o tanie szokowanie, bo „Climax” działa na bardzo wielu poziomach. Trudno nie docenić chropowatości warstwy wizualnej, operowania przestrzenią, kamerą, ciałami aktorów, ale również wyjątkowo niesmacznym humorem. Dzięki czemu całość składa się w bachanalno-kanibalistyczno-sadystyczno-narkotyczno-okultystyczną całość. A w tym całym bałaganie jest jeszcze wyjątkowo chętnie eksponowana wielka, cekinowa flaga Francji, pod którą odbywa się ta jakże smakowita orgia obrzydliwości.

Ocena: 7/10