Camerimage 2017 – Żałoba, Indianie i styl pijanego mistrza

Bydgoski festiwal Camerimage ściąga corocznie najważniejszych reprezentantów branży operatorskiej. Ale odwiedziny tej imprezy dają nie tylko okazję do zapoznania się z nowinkami technologicznymi, spotkania z wybitnymi operatorami czy uzyskania wiedzy o najświeższych trendach w kręceniu zdjęć. To także szansa na zapoznanie się z najgłośniejszymi filmami sezonu, ale również odkrycie nowych nazwisk i tytułów. Podczas mojego trzydniowego pobytu na festiwalu udało mi się zarówno zobaczyć filmy podpisane przez uznanych twórców, jak i zawędrować w dość egzotyczne rejony światowej kinematografii. Przeczytajcie więc, jak we współczesnym kinie opowiada się o żałobie oraz sprawdźcie, kto postanowił praktykować styl pijanego mistrza.

Morderstwo w Orient Ekspressie, reż. Kenneth Branagh

Choć Kenneth Branagh jest twórcą niezwykle wszechstronnym, to znany jest przede wszystkim jako adaptator klasyków literatury, z Szekspirem na czele. Wypracował własne, autorskie podejście do ich ekranizacji. Polega ono w dużej mierze na nie ukrywaniu, że pod kreowanymi przez niego obrazami, rozpisanymi dialogami, aktorską grą i opracowaną scenografią skrywa się literacki fundament. Dzięki temu jego filmy odznaczają się świadomą teatralnością, nieco sztuczną, lekko przesadzoną aktorską manierą, dbałością o opracowanie przestrzeni za pomocą kreatywnej pracy kamery czy przyjemnie celebrowaną staroświeckością. Tym samym charakteryzuje się adaptacja najbardziej znanego kryminału w dziejach literatury – klasycznego dzieła Agaty Christie „Morderstwo w Orient Ekspressie”.

Branagh nie sięgnął po tę powieść, by zaserwować widzom klasyczną opowieść kryminalną, gdzie najważniejszym pytaniem jest: „kto zabił?”. Dość szybko przestaje ono interesować zarówno twórcę, jak i widzów podążających za tokiem dochodzenia prowadzonego przez detektywa Herculesa Poirota. O wiele ciekawsze pytania okazują się skrywać w motywacji podejrzanych o morderstwo. Zmuszają one do zastanowienia się nad kwestiami moralności zemsty, tragedii ostatecznej straty, pracy żałoby czy bezdennej ludzkiej niegodziwości. Branagh redukuje więc warstwę rozrywkową do minimum, koncentrując się przede wszystkim na głębi błahej z pozoru powieści Christie.

Ma to również swoje minusy. Branaghowi nie udało się bowiem w pełni ani poprawnie poprowadzić ścieżki wyznaczanej przez gatunek, gdyż Poirot zbyt szybko i bezproblemowo przedziera się przez kłamstwa kolejnych pasażerów oskarżonych o morderstwo, ani nie wybrzmiewa morał tej historii ze względu na zbyt daleko idące skróty. Ostatecznie więc wszystko musi zostać dokładnie wytłumaczone w nazbyt poważnie brzmiących tyradach głównego bohatera, który w ostatniej partii filmu popada w przesadny patos.

Niemniej, największa wartość filmu nie tkwi ani w głównej linii fabularnej, ani nadmiernie deklaratywnie wydeklamowanym przesłaniu. Najwięcej przyjemności można czerpać ze stylowego opracowania materiału literackiego. Branagh nie kryje się ze sztucznością, celebruje staroświeckość ukazanego świata, każe swojej doborowej obsadzie grać z lekko teatralnym przegięciem. Choć miejsce akcji ogranicza się do przedziałów wyjątkowo wystawnego pociągu, to Branagh wcale nie miał zamiaru stworzyć ze swojego filmu kameralnego dramatu. Wręcz przeciwnie. „Morderstwo w Orient Ekspressie” było wyjątkowym wyzwaniem dla operatora, który musiał w pomysłowy sposób ograć tę niewielką przestrzeń, by wydobyć z niej wizualny splendor. Przepięknie prezentuje orientalny Stambuł, niezwykle efektownie fotografuje alpejskie przełęcze, pośród których pędzi rozpędzony pociąg, naładowuje obraz nieoczekiwanym CGI, by w ten sposób stworzyć iluzję majestatu transeuropejskiej podróży. Jednak największe wrażenie robi sposób ogrywania przestrzeni wnętrza pociągu. Operator nie tylko ściska się wraz ze sporą obsadą w wąskich korytarzach, ale również panoramuje ludzkie perypetie z boskiej perspektywy, kreśląc kamerą topografię pociągu.

„Morderstwo w Orient Ekspressie” jest pozycją dla tych, którzy cenią sobie w kinie styl, aktorstwo na najwyższym poziomie (na ekranie można zobaczyć oprócz samego Branagha m. in. Judi Dench, Michael Pfeiffer, Johnny’ego Deppa, Daisy Ridley czy Josha Gada), autorskie podejście do ekranizacji klasyki literatury czy świadomie wykorzystywaną staroświeckość.

Ocena: 6/10

Hochelaga. Land of Souls, reż. Francois Girard

Film naszpikowany jest dobrymi chęciami. Został pomyślany jako szczególnego rodzaju przykład kina narodowego, streszczającego w przystępnej, pozbawionej patosu i patriotycznej bufonady formie dzieje kanadyjskiego narodu. Akcja filmu rozciąga się od czasów Indian, poprzez pierwsze osady przybyszów zza wielkiej wody, konflikty polityczne XIX wieku, aż po czasy współczesne. Klamrą spajającą te wszystkie historie jest opowieść o archeologu, który dokonuje wyjątkowego odkrycia – dokopuje się do pozostałości po osadzie indiańskiej, do której dotarł pierwszy Francuz, dając początek zamorskiej kolonii w Montrealu.

Pomysł na takie przedstawienie dziejów kraju wydaje się intrygujący, tym bardziej, że twórcy wcale nie mieli zamiaru tuszować agresji pierwszych najeźdźców czy dramatu rdzennej ludności. Zawodzi jednak sposób prowadzenia narracji, który w nadmiernie nachalny sposób łączy poszczególne wykopaliska z wydarzeniami historycznymi. Raz więc jesteśmy w XIII wieku i przypatrujemy się indiańskiemu szamanowi, odprawiającemu modły za poległych pobratymców, raz w wieku XIX, by śledzić nie do końca zrozumiały konflikt polityczny, a za chwilę natomiast w XVI wieku i wraz z pierwszymi osadnikami chorujemy w lokalnym lazarecie. Ostatecznie te epizody nie składają się na żadną spójną opowieść, niczego nie mówią o losach Kanady, wydają się jedynie przeglądem kolejnych etapów kształtowania się państwowości, nie określając przy tym jej ostatecznego kształtu. Całość razi chłodem przeintelektualizowanego konceptu, bowiem zamiast angażować emocjonalnie – dystansuje, ograniczając się jedynie do kreowania kolejnych światów, reprezentujących istotne dla Kanadyjczyków epoki historyczne. Ostatecznie film ani nie staje się źródłem wiedzy o dziejach kraju, ani nie podejmuje polemiki z historią, nie zachwyca nawet opowiadanymi epizodami, nie mówiąc o wciąganiu w niegdysiejsze losy mieszkańców. Dobre intencje rozbiły się o brak pomysłu na opracowanie materiału historycznego oraz angażującego i porządkującego sposobu opowiadania.

Ocena: 4/10

Nasze noce, reż. Ritesh Batra

Oryginalny tytuł filmu brzmi „Our Souls at Night” i znakomicie pasowałby do wyjątkowo mrocznego horroru. Jednak film Batry znajduje się na całkowicie przeciwległym biegunie kinowej wrażliwości. Opowiada pełną ciepła, miłości, tęsknoty i samotności historię dwójki starszych osób, które trochę niespodziewanie nawet dla samych siebie zakochują się.

Pierwszy krok uczyniła Addie. Po wielu latach spędzonych w samotności po śmierci męża postanowiła odwiedzić sąsiada, który żyje sam równie długo. Kobieta przychodzi pod jego drzwi, puka i od samego wejścia rzuca: „Czy nie chciałbyś spędzać ze mną nocy?” Ta niemoralnie brzmiąca propozycja nie ma w sobie niczego gorszącego. Starzejąca się kobieta ma dość samotnych nocy i chciałaby móc przed snem zamienić parę słów z kimś miłym – a takim wydaje się Louis. Mężczyzna reaguje zdziwieniem, ale po chwili namysłu przystaje na tę nieoczywistą propozycję. Po pierwszych krępujących spotkaniach, zawiązana między nimi więź zaczyna się coraz bardziej zaciskać.

Film Batry oparty jest na kunszcie aktorskim odtwórców głównych ról – Jane Fondy i Roberta Redforda, których postacie emanują wręcz sympatią, ciepłem, ale również potrzebą kontaktu z drugim człowiekiem. Zaletą filmu jest jego całkowita bezpretensjonalność, która idzie w parze z szacunkiem do emocjonalnych potrzeb starszych osób, którym często odbiera się prawo do radykalnego odmienienia swojego losu. „Nasze noce” to również opowieść o tym, że ludzkie życie jest niezwykle długie i skomplikowane, więc zawsze znajdzie się w nim miejsce na błąd, dlatego powinna być też przestrzeń na rachunek sumienia, wybaczenie i wzajemne zrozumienie. Twórcy filmu muszą lubić ludzi, bo nawet jeżeli czasami potrafią sportretować kogoś z przekąsem, to zawsze robią to z sympatią, a nawet troską. Po seansie „Naszych nocy” ponownie można uwierzyć w ludzkość, jak również w to, że miłość zwycięży zawsze!

Ocena: 6/10

Wind River, reż. Taylor Sheridan

„Wind River” jest zimową wersją zeszłorocznego cichego bohatera oscarowego sezonu – „Aż do piekła”. Operuje zbliżoną estetyką, również sięga po gatunkowe tropy, ale robi to jedynie po to, by niezwykle głęboko wniknąć w problemy nurtujące amerykańską prowincję. Akcja tego mroźnego kryminału ma miejsce w Wyoming, w tytułowym rezerwacie rdzennej ludności. Miejscowy myśliwy podczas tropienia zagryzających trzodę pum, znajduje na śnieżnym pustkowiu ciało młodej dziewczyny. Nastolatka umarła z powodu pęknięcia pęcherzyków płuc wywołanego mroźnym powietrzem. Wcześniej jednak została wielokrotnie zgwałcona i na boso przeszła niemal 10 kilometrów.

Do rozwiązania tej sprawy zostaje wysłana młoda, niedoświadczona agentka FBI, więc do pomocy w poszukiwaniu sprawcy dołącza lokalna policja i tropiciel, który znalazł ciało. Mężczyzna ma w tym również osobisty cel – kilka lat temu w podobnych okolicznościach zginęła jego córka. Teraz może dzielić swój ból z przyjacielem – ojcem w podobny sposób zamordowanej dziewczyny. Choć akcja filmu obraca się wokół sprawy kryminalnej, a na fabułę składają się wszystkie niezbędne tropy definiujące kryminał, to wcale nie odkrycie sprawców jest najistotniejsze. „Wind River” to opowieść o żałobie i bólu, z którym muszą nauczyć się żyć skonfrontowani z przytłaczającą tragedią rodzice, doświadczający niespodziewanej straty.

Ale film można czytać nie tylko poprzez jego warstwę emocjonalną, koncentrując się na niezwykle głębokich uczuciach przeżywanych przez twardych mężczyzn o wyjątkowo miękkich sercach. W tej opowieści – opartej zresztą na faktach – kryje się również komentarz do trudnej sytuacji osób wyrzuconych na peryferia społeczeństwa. Sheridan przygląda się kondycji rdzennej ludności – pozbawionej korzeni, wydziedziczonej z ziemi, kultury i obyczajów, ograbionej z godności i wyrzuconej poza obręb głównonurtowego życia społecznego. Ale nie tylko im dzieje się krzywda. Na podobną marginalizację i zapomnienie została skazana cała amerykańska prowincja, na której ludzie muszą nauczyć się żyć bez szczęścia, nadziei i perspektyw na poprawę sytuacji.

Dokonana zbrodnia okazuje się wynikać z mnogości problemów współczesnej Ameryki. To nie znaczy jednak, że Sheridan w jakikolwiek sposób stara się rozgrzeszać napastników. Wręcz przeciwnie, utożsamia ich ze zwierzęcymi drapieżnikami, wskazuje na ich bezwzględność i amoralność ich czynu, które to cechy zdają się jednak charakteryzować nie tylko morderców, ale wręcz całe, pozbawione nadziei miasteczko. Nikt tam bowiem nie jest bez winy – wszystkich cechuje niepohamowanie, rozpaczliwa żądza zagłuszenia dudniącej beznadziei, czy też chęć wyrównania rachunków, co miałoby być lekarstwem na ból doznanej straty. W tym aspekcie „Wind River” przypomina „Aż do piekła” – pokazuje Amerykę jako miejsce, w którym nie ma nadziei, a sprawiedliwość należy wymierzać samodzielnie – i to zazwyczaj wchodząc w konflikt z prawem. „Wind River” to przykład kina jedynie na pozór męskiego, twardego, opowiadającego o wyjątkowo gruboskórnych facetach. Pod tą zewnętrzną warstwą skrywają się bowiem głębokie pokłady niespodziewanej emocjonalności, delikatności, bólu, cierpienia i miłości. Znakomite kino, które potrafi wykorzystać żelazne zasady kina gatunkowego, by głęboko i wieloaspektowo przyjrzeć się różnorakim problemom współczesnego świata.

Ocena: 7/10

Isolation, reż. Morteza Ali Abbas Mirzaei

Kinematografia irańska jest obecnie jedną z najciekawszych na świecie. Jej najbardziej znanymi twórcami są bez wątpienia Jafar Panahi i Asghar Farhadi. Nie może więc dziwić, że debiutanci z tego kraju starają się wzorować na uznanych mistrzach. „Isolation” również miało rozprawiać się z irańską obyczajowością za pomocą historii bliskiej prawdziwego życia, wzbogaconej gatunkowymi tropami. Jednak reżyserowi nie wystarczyły subtelne nawiązania do thrillera czy kryminału. Bał się najwyraźniej, że proza życia okaże się niewystarczającą atrakcją dla widzów. Dlatego upstrzył swoją historię odsiadującego wyrok mężczyzny, który po nagłej śmierci żony musi znaleźć zastępczy dom dla dwójki swoich dzieci, przerysowanymi gangsterami, kompletnie chaotycznym montażem i zagłuszającą wszystko muzyką. Morteza Ali Abbas Mirzaei najwyraźniej zapragnął zgłębić tajniki filmowowego stylu pijanego mistrza, bowiem być może właśnie takie filmy kręciłby Farhadi, gdyby na plan filmowy nieustannie przychodził ubzdryngolony.

Kompletna porażka tego filmu jest zdumiewająca, bowiem posiada on naprawdę spory potencjał. Może pochwalić się bardzo ciekawym fabularnym punktem wyjścia i przemyślaną, wyrazistą strukturą. Historia mężczyzny, który nagle musi zaopiekować się dwójką dawno niewidzianych dzieci, a również skonfrontować z plotkami na temat żony, mogłaby z powodzeniem posłużyć do obnażenia obyczajowej hipokryzji. Tak nawet w pewnym stopniu się dzieje. Na nieszczęście twórcy postanowili jednak nie ograniczać się do celnych obserwacji obyczajowych. Dodali więc „dynamizujący” montaż, „ubarwiającą” historię muzykę i „skandalizujący” klimat gangsterskiego półświatka. Problem w tym, że ich montażysta jest najprawdopodobniej ślepy, bo ewidentnie ciachał swoimi nożycami nie wiedząc, co czyni, a kompozytor przygłuchy, ponieważ jego propozycje muzyczne wyjątkowo karykaturalnie podbijały emocjonalną stronę opowieści. Ostatecznie powstała z tego kompletna dźwiękowo-muzyczno-obrazowa sieczka, która tylko do pewnego stopnia broni się samą fabułą. „Isolation” może z powodzeniem posłużyć jako znakomity przykład tego, jak złą reżyserią i montażem można zepsuć całkiem niezły scenariusz.

Ocena: 3/10