Berlinale 2017 – Na skraju snu, życia i miłości

Podczas weekendowego pobytu na Berlinale – jednym z najważniejszych i najbardziej prestiżowych festiwali filmowych na świecie – udało mi się zobaczyć trzy filmy: konkursowe „On Body and Soul”, norweskie dzieło z Panoramy „The King’s Choice” oraz polskie „Serce miłości”. Te trzy dość przypadkowe wybory, okazały się strzałami w dziesiątkę. Wszystkie starały się przełamywać ortodoksyjne zasady gatunków i mówić osobnym głosem o historii, miłości, sztuce i związkach międzyludzkich.

The King’s Choice, reż. Erik Poppe

Film autora „Hawaje, Oslo” opowiada o kilku kluczowych dniach dla Norwegii podczas II wojny światowej. W 1940 roku Niemcy zaatakowały północny kraj, żądając podpisania paktu o wzajemnej współpracy w wojnie z Anglią. Dramatyczne wydarzenia oglądamy z perspektywy rodziny królewskiej, ze szczególnym uwzględnieniem punktu widzenia norweskiego króla, którego funkcje do tej pory były głównie ceremonialne. Słabość rządu i naciski Hitlera na swojego reprezentanta w Oslo spowodowały, że to właśnie Jego Wysokość okazał się osobą decyzyjną. Niespodziewanie stanął przed wyborem: czy dać się wykrwawiać tłamszonemu przez niemieckie wojska narodowi, lecz postawić opór najeźdźcom przynajmniej symbolicznie, czy chronić swoich obywateli, a tym samym skapitulować.

Na początku można zagubić się w potoku dostarczanych nam na czarnych planszach informacji na temat funkcji króla w Norwegii, jego roli dla kraju i wagi instytucji monarchii. Chaos pogłębiają nieustannie pojawiające się tablice zdradzające czas i miejsce akcji. Dystansują one od śledzonej fabuły, ale w zamian oferują historyczną precyzję. Ta wydaje się szczególnie istotna dla Poppe. Rekonstruuje on pierwsze starcia wojsk, każdą decyzję hitlerowskiego emisariusza i zmianę miejsca pobytu rodziny królewskiej. Mimo tej buchalteryjnej wręcz dokładności film opiera się przede wszystkim na uczuciach, emocjach i osobistych, momentami wręcz cielesnych doświadczeniach króla, które towarzyszyły mu podczas długiego procesu podejmowania decyzji.

Dla twórców ostateczny wybór nie był tak istotny, jak długa i trudna droga dochodzenia do niego. W centrum filmu została umiejscowiona postać króla, przedstawiona w pełnej psychofizycznej krasie, którego osoba jest kluczowa dla sposobu prowadzenia narracji. Starzejący się władca jest zmęczony urzędowaniem i bardziej od polityki interesują go wnuki, z którymi uwielbia bawić się w chowanego i długo rozmawiać. Inaczej przedstawiono natomiast jego syna i dziedzica tronu, który przedkłada sprawy wagi państwowej nad życie prywatne. W ostatecznym rozrachunku jednak to życiowe doświadczenie i mądrość sędziwego człowieka okażą się ważniejsze dla procesu podejmowania decyzji.

W obiektywie Poppe’go rodzina królewska została odarta ze splendoru i majestatu, co nie odebrało im jednak powagi i godności. Twórcom ewidentnie zależało na tym, by pokazać ich jako zwykłych, przestraszonych wojną i niebezpieczeństwem ludzi, którzy stanęli przed moralnie niezwykle trudnym wyborem. By podkreślić niewygodę tego położenia, twórcy postanowili podejść do swoich bohaterów jak najbliżej i spróbować podzielić się z widzami ich doświadczeniem. Przez to momentami można odczuć teatralność niektórych scen. Lecz jest ona pozorna i szybko przestaje razić tych widzów, którzy są obeznani z zasadami filmowej Dogmy. Szczególnie sposób poruszania się kamery przywołuje na myśl wczesne filmy Vinterberga i von Triera. Dzięki rozedrganym ruchom, częstym zbliżeniom i zmianom ostrości królewska codzienność, jak również sceny batalistyczne, zostały odarte z jakiejkolwiek efektowności, lecz uzyskały w zamian realizm. Realizm szczególny, gdyż oparty na cielesnych i psychologicznych odczuciach bohaterów, którzy nagle muszą kryć się przed nalotem, uciekać z pociągu czy ewakuować się z wydawało się bezpiecznej przestrzeni.

Dzięki pracy kamery, scenograficznej i wizualnej oszczędności, a przede wszystkim znakomitemu aktorstwu jesteśmy w stanie współodczuwać z głównym bohaterem, którego decyzja jest wypadkową bardzo wielu czynników: zarówno tych natury politycznej, moralnej i prawnej, jak i osobistej, psychologicznej czy emocjonalnej. Dawno żadna kreacja aktorska nie poruszyła mnie tak bardzo jak ta Jaspera Christiensena, wcielającego się w rolę króla Haakona VII. Jest w niej wielki smutek, odrobina zagubienia, troska o naród i strach przed odpowiedzialnością. W granej przez niego postaci jest więcej z ludzkiego, niż monarszego. Gdyby nie odznaczenia na mundurze i estyma wśród poddanych można byłoby go wziąć za staruszka, któremu w głowie jedynie psoty z wnukami.

Film Poppe jest na tyle oszczędny w formie, że można zinterpretować ją jako niezdarność czy niechlujność. To jednak pozory, a minimalizm jest celowy i ma za zadanie zbliżyć widzów do bohaterów i nieprzyjaznej rzeczywistości, z którą przyszło im się zmierzyć. Nie jest ona dodatkowo odmalowywana w ciemnych barwach. Głośne wystrzały artylerii, niepokojące przeloty samolotów wroga, czy nieustanna gotowość do ucieczki wystarczająco mocno oddziałują na wyobraźnię i wywołują na plecach ciarki niepokoju.

On Body and Soul, reż. Ildiko Enyedi

Para jeleni przechadza się majestatycznie w zimowej, leśnej scenerii. Tym nietypowym obrazem rozpoczyna się film Węgierki. Chwilę później zostaje on skonfrontowany z rzeczywistością ubojni krów. Twórczyni nie oszczędziła nam widoku odkrajanych głów zwierząt i wszędobylskiej, świeżej krwi. Na pograniczu tych dwóch przestrzeni – łagodności lasu i bezwzględności rzeźni, natury i kultury, zwierzęcości i człowieczeństwa – rozgrywa się niezwykle nietypowa historia miłosna.

On jest szefem ubojni, cierpiący na niedowład lewej ręki. Ona jest nową kontrolerką jakości, która chorobliwie boi się kontaktu z ludźmi. Oboje cierpią na jakiś defekt – mężczyzna fizyczny, kobieta psychiczny. Ta niedoskonałość najwidoczniej ich do siebie przyciąga, bo szybko udaje im się znaleźć wspólny język. Łączy ich znacznie więcej, niż na początku mogliby przypuszczać, a ukazana na początku para jeleni będzie miała do odegrania swoją ważną rolę.

Film składa się z kilku nachodzących na siebie warstw interpretacyjnych, dzięki którym tworzy się połączenie między światem ludzkim i zwierzęcym. Co niezwykle ciekawe, twórcy wydają się poszukiwać w człowieku cząstki zwierzęcej, którą widzą w fizycznej wrażliwości, otwartości na drugą osobę i poznanie swojej cielesnej tożsamości. Bez niej człowiek wydaje się dysfunkcyjny, niekompletny – jak mężczyzna cierpiący na niedowład czy kobieta bojąca się kontaktu.

Eynedi sięgnęła po różne rejestry opowiadania i gatunkowe zasady. „On Body and Soul” jest zarazem melodramatem, filmem psychologicznym, jak i niezwykle śmieszną komedią. Co najważniejsze, wszystkie te trzy gatunki występują w jednym momencie, tonując się zarazem, jak i wypychając widzów ze znanych tropów interpretacyjnych. Eynedi zestawia ze sobą atmosferę snu z dosłownością śmierci, nie waha się przed rozbrajaniem śmiechem i ironią scen przeładowanych emocjonalnym napięciem. Robi to wszystko, by wytrącić widzów z równowagi i przeplatać humor z tragedią, a dramat ze śmiechem.

Serce miłości, reż. Łukasz Ronduda

Wcześniejszy „Performer” Łukasza Rondudy i Macieja Sobieszczańskiego wraz z „Sercem miłości” tworzą unikatowy projekt na skalę światową. Nie znam innego twórcy, który byłby z zawodu raczej kuratorem i krytykiem sztuki, niż filmowcem, tworzącego fabuły o młodych artystach sztuki współczesnej. Nie są one przy tym biografiami, nie opisują literalnie życia swoich pierwowzorów, lecz raczej komentują ich sztukę za pomocą materii kina. Wyjątkowe jest również to, że nie są to dzieła powstałe z przeznaczeniem do ekspozycji galeryjnej, lecz jak najbardziej kinowej. Ich koncept wywodzi się ze świata sztuki, lecz zmaterializował się w kinematografii.

„Serce miłości” opowiada o związku dwójki artystów: performera, muzyk, animatora, artysty wizualnego Wojciecha Bąkowskiego oraz plastyczki i poetki Zuzanny Bartoszek. Tworzona przez nich sztuka wydaje się szczególnie wdzięczna do pokazania na ekranie poprzez prezentację prywatnych losów artystów, gdyż czerpie właśnie z codzienności. Bąkowski wielokrotnie mówił, jak ważnym artystą jest dla niego Miron Białoszewski. Podobnie jak warszawski poeta, Bąkowski czerpie z mowy potocznej, języka reklam, kultury konsumpcyjnej czy własnego codziennego doświadczenia. Choć realizuje się na polu różnych sztuk, zaczynem zawsze pozostaje słowo. Bartoszek również garściami czerpie z tego, co jej się przydarza na co dzień – ze snów, osobistych doświadczeń, własnych uczuć. Ich związek wydaje się zarazem tworzywem, jak i gotowym dziełem sztuki, ciągłym performansem, któremu brakuje publiczności. Tę dostarczył Ronduda tworząc film. Istotne, że choć twórcą scenariusza jest Robert Bolesto, to za dialogi odpowiadali również Bąkowski z Bartoszek, którzy z pewnością wiele wykreowali na potrzeby fabuły, ale nie mniej zapożyczyli z własnego życia.

Źródłem ekranowego konfliktu Ronduda uczynił zarówno miłosne utarczki bohaterów, jak i ich wzajemny artystyczny wampiryzm. Bąkowski i Bartoszek to dwójka bardzo mocnych charakterów, które do pewnego stopnia są w stanie się wzajemnie stymulować, ale na wyżynach artystycznej aktywności zaczynają się dublować i wzajemnie wysysać życiowe i artystyczne soki. Życie przemienione w sztukę może i jest efektowne i elektryzujące, ale w równym stopniu męczące i odrealniające. W obiektywie Rondudy sposób podchodzenia przez bohaterów do życia, a przy tym do sztuki, może nie tyle został skrytykowany, co raczej poddany w wątpliwość. Daleko filmowi do konserwatyzmu, ale da się w nim odczuć tęsknotę za życiem, które nie rości sobie prawa do bycia sztuką – nie jest tworzywem, lecz prozaiczną codziennością. Bohemistyczny żywot bohaterów jest barwny, inspirujący i niezwykle pociągający, ale grozi autodestrukcją.

„Serce miłości” to nie tylko wielopoziomowy konstrukt intelektualny, ale również projekt spełniony od strony czysto filmowej. Świetnie się bronią oszczędne, ale niezwykle celnie charakteryzujące bohaterów dialogi. Ponownie wielkie brawa należą się Robertowi Bolesto, który po „Hardkor Disko”, „Córkach dansingu” i „Ostatniej rodzinie”, udowodnił, że odnajduje się w bardzo różnych gatunkach i projektach. Stylizowane, przemyślane kadry i dobrze wykorzystana muzyka samego Bąkowskiego kreują nieco sztuczny, jak na film o życiu przemienionym w sztukę przystało, klimat groteski i przerysowania. Znakomicie przedstawiła się również odtwórczyni roli Zuzanny Bartoszek – Justyna Wasilewska, która na potrzeby roli zgoliła nawet głowę. Znacznie słabiej jednak wypadł Jacek Poniedziałek w roli artysty, lecz to raczej wina złego castingu niż aktora, który zwyczajnie nie przypomina Bąkowskiego. Sama rola w oderwaniu od autentycznej postaci artysty mogłaby się jeszcze obronić, ale tworząc taki projekt, trzeba pamiętać, że ekranowa para nieustannie będzie porównywana do autentycznych osób. Znacznie bardziej podbita zostałaby dramaturgia i lepiej przedstawiona byłaby dziwna chemia między bohaterami, gdyby postawiono na odtwórcę o podobnej do Bąkowskiego zimnej i zdystansowanej powierzchowności. Poniedziałek jest niewiarygodny jako artysta eksperymentujący z własnym życiem na potrzeby sztuki, za dużo w nim ciepła i miękkości, by mógłby się w nim skrywać wyrachowany artystyczny wampir.