American Film Festival – „Ukryte życie”, reż. Terrence Malick

W końcu Malickowi się udało. „Ukryte życie” ma podobne ambicje, jak jego niedawne projekty – mówi o kwestiach ostatecznych i najważniejszych: banale zła, niepojętym dobru, tajemnicy wolności i człowieczeństwa, dotyka absolutu i przenika boską świętość. Ale tym razem Amerykanin oczyszcza przekaz, operuje surowym i jednocześnie pięknym obrazem, minimalizuje formę, nie manipuluje klasyczną narracją. Skupia się na bohaterach, których losy mówią wszystko, co dla Malicka ważne. Na drugim planie pozostawia jedynie naturę, która jest niezwykle ważnym bohaterem tej poruszającej opowieści.

Film oparty jest na autentycznej historii austriackiego rolnika, który podczas II wojny światowej zostaje zmobilizowany do armii i jak wszyscy inni żołnierze zostaje zmuszony do złożenia przysięgi wierności Hitlerowi. Ma jednak poważne wątpliwości, czy wojna, w którą zostaje wplątany, jest sprawiedliwa, a Hitler to osoba, której chciałby podlegać. Jest człowiekiem prostym i właśnie dlatego jasne jest dla niego, że nie można zabijać w imię wartości, w które się nie wierzy. Podniesienie dłoni i wypowiedzenie formułki przysięgi byłoby zdradą i jednocześnie zniewoleniem – a wolność wielbi on ponad wszystko.

To była bardzo trudna do opowiedzenia historia. Mogłaby się z łatwością osunąć w przepaść chrześcijańskiego kiczu, prostej hagiografii, bezmyślnego ideologicznego szantażu. Malickowi – o dziwo! – bez problemu udaje się ominąć te przeszkody. Odważnie sięga nawet po tropy biblijne, nadaje opowieści strukturę chrystusowej pasji, a w swoim bohaterze widzi osobę na obraz i podobieństwo Jezusa. Te oczywiste porównania zupełnie nie przeszkadzają, tym bardziej, że symbolika jest nienachlana.

Zamiast mnożyć chrześcijańskie tropy, osuwając się w kicz, czy szafować cytatami z biblii, Malick eksponuje naturę, odnajdując w niej nośnik znaczeń, ale również emanację Boga. Jego bohaterowie mieszkają w wysokich partiach Alp, gdzie zbocza są pochyłe, rola wyjątkowo trudna, a widoki majestatyczne. Pierwsze minuty filmu wyglądają jak wyjęte z bajki, a mała wieś jawi się jako prawdziwa idylla, gdzie nad człowiekiem górują ośnieżone szczyty i równie biała wieża kościoła. Wśród tego pięknego, ale surowego krajobrazu żyją ludzie piękni duchem i surowi z usposobienia. Tak też przedstawia ich Malick, oglądając ich charakterystycznie meandrującą kamerą. W ich prostej moralności odnajduje absolut – głębie wolności, prawdy, dobra. Niewiele jednak potrzeba, by ludzkie dusze zostały przesiąknięte złem i nikczemnością.

Malick kreśli tę historię charakterystycznym dla siebie szerokim gestem – opowiada o człowieku, który został świętym za życia, w swojej prostocie uchwycił sedno wiary i niezłomności. Z drugiej strony Malick proponuje studium społecznego ostracyzmu, nieskończonej ludzkiej nikczemności, ale również banału zła, który infekuje serca jednostek, by pochłaniać kolejne dusze. Aż w końcu – jak mówią bohaterowie – nikt już nie potrafi odróżnić dobra od zła. Amerykanin odnalazł w tej niezwykłej historii zarówno wymiar polityczny, jak i uniwersalny. Uczula na pozornie niegroźną uległość i moralne wygodnictwo, które mogą sumować się w wielkie, wszechogarniające zło. W końcu udało mu się dotknąć absolutu – odnalazł go w niezłomnej świętości i równie potężnej przyrodzie, która jest równie nienaruszalna jak boski majestat.

Ocena: 8/10