Co by było, gdyby dało się zmniejszać ludzi? Jaką tajemnicę skrywa święty jeleń? Jak smakuje dojrzały zakazany owoc, skonsumowany w upalne, włoskie lato? Czego wreszcie pragną plażowe szczury? Na te pytania starali się odpowiedzieć twórcy czterech filmów, pokazywanych ostatniego dnia American Film Festiwal.
Beach Rats, reż. Eliza Hittman
Jeśli widziałeś „Moonlight” albo jakikolwiek inny film o dojrzewaniu i nastolatkach, którym kształtuje się tożsamość seksualna, to „Beach Rats” nie jest w stanie cię niczym zaskoczyć. Jest ulepiony z doskonale znanych schematów, które dodatkowo zostały podane w wyjątkowo nieciekawej formie. Głównym bohaterem jest chłopak z Brooklynu, który czas spędza na paleniu trawy, ćpaniu leków przeciwbólowych i szlajaniu się z kumplami po okolicznych plażach. W jego środowisku nie można być gejem – bo przeszkadzałoby to w chwaleniu się ilością zaliczanych „dup”, emanowaniu testosteronem i szpanowaniu wyrzeźbionym ciałem. Chłopak więc musi ukrywać się ze swoimi pragnieniami, które realizuje za pomocą portalu dla brooklyńskich gejów.
W tej historii nie może oczywiście zabraknąć dziewczyny, która nieszczęśliwie kocha chłopaka-geja, matki, przed którą bohater ukrywa swoje prawdziwe „ja” i przypadkowego homoseksualisty, na którym chłopak będzie musiał wyładować swoją frustrację, wynikającą z niedopasowania orientacji do społecznych oczekiwań wobec niego. Oglądając film, nieustannie ma się wrażenie, że gdzieś się to już wszystko widziało. „Beach Rats” jest filmem zwyczajnie spóźnionym – mógłby być odkrywczy jakieś 10-15 lat temu. „Moonlight” udowodniło, że obecnie nie wystarczy opowiedzieć o bohaterze zmagającym się z własną tożsamością, trzeba umieścić ten problem w jakimś nowym, niespotykanym dotąd kontekście i dodatkowo ubarwić ciekawą formą i innowacyjnym sposobem prowadzenia narracji. „Beach Rats” niczego takiego nie oferuje.
Ocena: 5/10
Tamte dni, tamte noce, reż. Luca Guadagnino
Guadagnino ponownie zabrał nas do Włoch na wakacje – znowu kusi atrakcyjnymi ciałami, buduje erotyczne napięcie i wciąga w grę pożądania. Jednak tym razem całkowicie eliminuje ze swojej historii jakąkolwiek wulgarność, gwiazdorski blichtr czy fabularne atrakcje w postaci trupów w basenie, jak to miało miejsce w „Nienasyconych”. „Tamte dni, tamte noce” to czysta zmysłowość, młodzieńcze pożądanie, słońce, smaki, zapachy i niekończące się wakacyjne kąpiele w okolicznych rzekach i jeziorach. Film Guadagnino jest intensywny jak wspomnienie niezapomnianego, wyjątkowego czasu z przeszłości, może z czasów młodości, gdy wszystko przeżywało się bardziej. Nie bez powodu czas akcji nie został umieszczony we współczesności, lecz we wczesnych latach 80.
Bohaterem filmu jest nastolatek, spędzający wakacje we włoskiej rezydencji swoich rodziców, których odwiedza znajomy. Chłopak na początku odczuwa do przybysza dystans, czuje z jego strony niejasne uprzedzenie, ale z czasem niechęć przeradza się w fascynację – i to erotyczną. Nastolatek nie jest w stanie ukrywać swoich uczuć i wciąga starszego mężczyznę w otwartą grę w pożądanie. Guadagnino wcale nie nakręcił jednak romansu, nie jest to również klasyczny film o młodzieńcu, szukającym swojej tożsamości – przede wszystkim tej seksualnej. Reżyser zredukował warstwę fabularną, koncentrując się na celebracji wakacyjnej codzienności. Można więc niemal cieleśnie doświadczyć włoskiego upału, chłodu górskiego strumienia, przyjemnego cienia wielkich drzew, soczystości dojrzewających owoców czy temperatury rozpalonych seksualnym pożądaniem młodych, atrakcyjnych ciał. Wartością dodaną jest atmosfera intelektualnego napięcia, wnoszona przez bohaterów, którzy parają się archeologią. To właśnie antyczne ideały – również te odnoszące się do zmysłowości i seksualności – wydają się najważniejszym punktem odniesienia.
Na pierwszy plan wychodzi jednak młodzieńcza, nieopanowana, niemożliwa do powstrzymania fascynacja. Reżyser upaja się nią i stara zarazić odczuwanymi przez bohaterów uczuciami. Rodzący się związek między nastolatkiem, a znacznie starszym naukowcem wydaje się niestosowny – zakazany, na granicy przekroczenia tabu. Lecz reżyser obmywa go z grzeszności i jakiegokolwiek brudu, pozwalając bohaterom zaznać miłości, przyjemności i szczęścia. Wie bowiem, że łączące bohaterów uczucie jest czyste, odwzajemniane i ważne do obu. Nie oznacza to, że kreuje wakacyjną, seksualną sielankę, która nie niesie ze sobą żadnych przykrych konsekwencji. Wraz ze słońcem, upałami, dojrzałymi owocami i wakacyjną nudą przemija również ulotny związek, zostawiając smutek, rozczarowanie i niespełnienie. A może jednak balansujący na granicy przyzwoitości związek był faktycznie dla młodego, niedoświadczonego i naiwnego chłopaka zgubny? Guadagnino nie daje na to pytanie żadnej wiążącej odpowiedzi.
Na szczęście Guadagnino nie moralizuje, ale również nie wspiera w pełni zachowań swoich bohaterów. Raczej kreuje się na rozsądnego demiurga, który kreśli sytuację i powołuje do życia bohaterów, by w milczeniu przyglądać się zachodzącym między nimi relacjom. Swoim filmem mówi, że koniecznie trzeba korzystać z uroków życia, a w nim liczą się przede wszystkim doznawane uczucia i emocje, a tych w tej historii z pewnością nie brakuje. „Tamte dni, tamte noce” to mądry, zmysłowy, wciągający, fascynujący i zwyczajnie piękny film o tym, co najważniejsze.
Ocena: 8/10
Zabicie świętego jelenia, reż. Yorgos Lanthimos
Najnowszy film greckiego reżysera, jednego z najoryginalniejszych obecnie w światowym kinie, nie będzie zaskoczeniem dla tych, którzy znają jego dotychczasowe dokonania. Ponownie opowiada o kryzysie instytucji rodziny za pomocą wyjątkowo pokręconej, surrealistycznej metafory. Tym razem sięga do źródeł mitologicznych, na co wskazuje już tytuł filmu. W opowiadanej historii można rozpoznać motyw Akteona, który został zamieniony w jelenia za podglądanie bogini Artemidy i jej nimf, by następnie zostać rozszarpanym przez własne psy. Lanthimos bardzo daleko odchodzi od mitu, czerpiąc z niego jedynie zarys morału, który zostaje w jego wersji zuniwersalizowany. Koncentruje się przede wszystkim na problemie adekwatności kary za popełnioną zbrodnię.
Głównym bohaterem jest Steven – kardiochirurg, przyjaźniący się z nastolatkiem. Ich relacja od początku skrywa w sobie tajemnicę. Właśnie ona staje się źródłem budowanego w filmie napięcia – czy chodzi o pedofilię, szantaż, a może zwykłą przyjaźń? Gdy prawda wychodzi na jaw, w historii następuje nagły zwrot akcji, kierujący losy bohaterów na ścieżkę prawdziwej, antycznej tragedii.
Lanthimos ponownie opowiada historię daleko wykraczającą poza realizm, choć tym razem znajdującą się znacznie bliżej rzeczywistości, niż choćby w „Lobsterze”. Chyba największy problem tego filmu tkwi właśnie w niejasnych związkach łączących dziwaczną opowieść z prawdopodobieństwem i zdrowym rozsądkiem. Lanthimos nigdy nie starał się zanadto psychologizować, bo przede wszystkim interesowało go budowanie sugestywnych metafor, jednak tym razem musiał – ze szkodą, trzeba powiedzieć, dla historii. Grek wpadł w pułapkę własnego konceptu, gdyż jego opowieść nie miałaby takiej siły oddziaływania, gdyby rozgrywała się w jakimś surrealistycznym świecie, rządzonym abstrakcyjnymi prawami – jak było w „Lobsterze” – ale równocześnie budowane napięcie między realnym, a zmyślonym nie zostało zarysowane w wystarczająco przekonujący sposób.
Dlatego, w konsekwencji, seans nie umożliwia odbioru empatycznego, zabija również jakąkolwiek emocjonalną więź z bohaterami, oferując w zamian jedynie śledzenie budowanej metafory. Nie byłoby w tym niczego złego, tym bardziej, że oryginalne pomysły Greka zawsze przecież bazowały na dystansie i wytrącaniu widzów z równowagi i dobrego samopoczucia, gdyby nie to, iż konstruowana metafora okazuje się wyjątkowo czytelna i artykułowana wręcz łopatologicznie. Gdy natura wszelkich relacji miedzy bohaterami zostaje odsłonięta, jasne jest, w czym tkwi sens tej pokręconej historii. Pełne wyjawienie zagadek następuje zbyt szybko, by utrzymać widza w napięciu dostatecznie długo.
Ostatecznie więc trudno Lanthimosowi – kolejny już raz – odmówić oryginalności, szczególnie w sposobie podejścia do wykorzystania motywów mitologicznych. Jednocześnie jednak opowiadanej historii brakuje psychologicznego prawdopodobieństwa i większej liczby semiotycznych warstw, zachęcających widzów do intelektualnej aktywności przez cały seans. Gdyby „Zabicie świętego jelenia” było filmem debiutanta, można byłoby mówić o narodzinach nowego talentu, lecz w przypadku Greka doskonale wiemy, że stać go na wiele więcej. Stąd bierze się rozczarowanie.
Ocena: 6/10
Pomniejszenie, reż. Alexander Payne
Film bazuje na znakomitym koncepcie. Payne stawia bowiem pytanie: „A co by było, gdyby odkryto sposób na całkowicie bezpieczne zmniejszanie ludzi?”. Zawiera ono potencjał na stworzenie kina czysto gatunkowego, ale również politycznego, społecznego, obyczajowego, a nawet romansu. Payne najwyraźniej był świadomy chłonności swojego pomysłu i postanowił wrzucić do swojego filmu-worka wszystko, co przychodziło mu do głowy: jest w tym więc i komedia, i dramat, i science-fiction, i satyra polityczna. To bogactwo wątków, konwencji i pomysłów rozbuchało projekt do nieprzyzwoitych rozmiarów. Aż chciałoby się poddać fabułę takiej samej procedurze pomniejszenia, z jakiej korzystają bohaterowie.
Paul Safranek jest całkowicie przeciętnym obywatelem. Ma wielkie marzenia o dostatnim, wygodnym życiu, ale nie ma środków, by móc je zrealizować. Wraz z żoną toczą zwykłe, nudne, kompletnie nieekscytujące życie – są klasycznymi everymanami, z którymi można łatwo się utożsamić. Wszystko zmienia się w momencie, gdy zostaje odkryta innowacyjna metoda skurczania ludzi. W kilka lat po pierwszych eksperymentach, pomniejszanie staje się powszechne. Pierwotną motywacją, którą kierowali się naukowcy pracujący nad metodą, była chęć ochrony środowiska. Skurczanie ludzi miało być sposobem na uporanie się z globalnym głodem, przeludnieniem i biedą. Będąc maluteńkim je się znacznie mniej, nie mówiąc o zużywaniu naturalnych zasobów czy produkowaniu odpadów.
Szybko jednak szczytne ideały przestały być głównym motywatorem do poddania się procedurze. Życie w miniaturze jest o wiele tańsze – po rezygnacji z życia w wersji maxi, w zminiaturyzowanym świecie można żyć niczym bogacze. Pomniejszenie staje się więc niezwykle kuszące dla tych wszystkich, którzy marzą o dostatnim życiu, na które nie mogli sobie do tej pory pozwolić. Paul z żoną Audrey szybko orientują się, że to idealne wyjście dla nich. Organizują imprezę pożegnalną dla znajomych, sprzedają dom, wyprzedają wszystkie swoje rzeczy i zmniejszają się. Jednak w ostatniej chwili kobieta się wycofuje, pozostawiając zminiaturyzowanego męża samego w maciupkim świecie bez szans na powrót.
Jednak „Pomniejszenie” jest przede wszystkim satyrą – na populizm, na konsumpcjonizm, na polityczne hochsztaplerstwo i pewnie na wiele innych rzeczy. Problem w tym, że polityczna i społeczna wymowa filmu jest bardzo rozwodniona. Trochę jest tu śmiechu z nawiedzonych ekologów, trochę ze świrniętych wizjonerów, szykujących się na rychło nadchodzący koniec świata, trochę z biznesowych cwaniaków, którzy zwietrzą interes w każdej sytuacji, a nawet trochę ze zwykłych ludzi, którzy bardzo łatwo podlegają manipulacji. Niby dobrze, że wymowa filmu nie jest jednoznaczna i można doszukiwać się w niej ideologicznych półcieni. Payne stara się intelektualnie prowokować i sprawiedliwie obdzielać karzącymi dowcipami zarówno liberałów, ekologów, jak i konserwatystów. Jednak w konsekwencji, po zakończeniu seansu, nie wiadomo, o co reżyserowi chodziło. Wymowa bowiem rozmienia się na drobne przez przeciążenie fabuły pobocznymi wątkami.
Innym dużym problemem „Pomniejszenia” jest scenariusz – nie tylko z powodu nadmiernego bogactwa oferowanego materiału. Całą akcję pchają nie do końca umotywowane i nie w pełni logiczne zwroty akcji. Twórcy nie bardzo przejmują się prawdopodobieństwem i psychologią postaci. Zbyt łatwo przychodzi żonie głównego bohatera rezygnacja z pomniejszenia, trudno uwierzyć, że mający dobry zawód bohater w jedną chwilę postanawia z niej zrezygnować, nie jest również jasne, dlaczego nagle został bez grosza, czy z jakiego powodu tak bardzo angażuje się w związek z pewną niepełnosprawną Wietnamką. Twórcy najwyraźniej nie do końca przejmowali się fabularnym prawdopodobieństwem, koncentrując się na spektakularności i atrakcyjności samego konceptu. Jednak można odnieść wrażenie, że nie bardzo wiedzieli, co ostatecznie mogą z nim zrobić i jakie możliwości on im daje. Wielki potencjał historii został więc w spektakularny sposób, niczym jej bohaterowie, pomniejszony.
Komentarze (0)