„mother!”, „Nigdy cię tu nie było”, „The Florida Project” to jedne z najbardziej oczekiwanych filmów festiwalu. Właśnie ich seanse były najważniejszymi wydarzeniami przedostatniego dnia wrocławskiej imprezy – bez względu na prezentowany przez nie poziom. Bo ten, jak się okazło, był bardzo różny. Filmową stawkę tego dnia dopełniły bardzo ciekawy dokument „Szara strefa” oraz film legitymujący się ogromnym, lecz niestety zmarnowanym potencjałem – „Crown Heights”.
Crown Heights, reż. Matt Ruskin
To mogła być fabularna wersja znakomitego dokumentu „13th” o przemocy politycznej wymierzonej w Afroamerykanów, poddawanych nieustannej kontroli przez system penalizacji i medialnego kreowania ich środowisk na kryminogenne. Reżyserka dokumentu – Ava DuVernay – w analityczny, wręcz naukowy sposób obnażyła mechanizmy napędzające właśnie to zjawisko. Jednym z przejawów patologii polityki i wymiaru sprawiedliwości było wsadzanie do więzień niewinnych osób na podstawie niechlujnie przeprowadzanych śledztw. „Crown Heights” opowiada autentyczną historię jednego z takich przypadków.
Jego bohater został zatrzymany przez policję w wieku 19 lat, a następne dwadzieścia jeden spędził w więzieniu, niesłusznie skazany za morderstwo, którego nie popełnił. Praktycznie od początku dla wszystkich zainteresowanych stron było jasne, że chłopak jest niewinny, ale uruchomiona sądownicza machina była nie do zatrzymania. Policjanci przekupywali świadków, kazali im kłamać i zeznawać przeciwko chłopakowi – wszystko po to, by kolejna sprawa mogła zostać zamknięta.
Film podejmuje więc niezwykle ważny problem społeczny – tym bardziej, że obecnie uznaje się, iż w tej chwili w Stanach Zjednoczonych około 150 tysięcy osób odsiaduje wyrok za czyn, którego nie popełniło – i bazuje na historii o sporym potencjale dramaturgicznym. Jednak „Crown Heights” niestety nie działa tak, jak powinien. Nie wybrzmiewa dramat bohatera, wszystko toczy się zbyt gładko i bez zakłóceń, zatrzymując się na powierzchni przedstawianych zdarzeń. Dopiero w drugiej części filmu akcja przyśpiesza, przyjaciele zaczynają działać i efektywnie dążyć do uwolnienia chłopaka. Choć „Crown Heights” zostało zaopatrzone w kilka scen chwytających za serce i gardło, to i tak pozostawia widzów dziwnie obojętnych. Twórcy najwyraźniej stwierdzili, że sam fakt, iż opowiadają o niewinnej ofierze aparatu sądowniczego wystarczy do budowania emocjonalnej relacji z bohaterem. Niestety tak się nie dzieje, a mijające lata, spędzane przez niego w więzieniu, nie robią takiego wrażenia, jak powinny.
Filmowi brakuje również solidnego kontekstu społecznego i politycznego. Twórcy ograniczyli się jedynie do wplecenia w tok fabuły kilku przemówień polityków, nawołujących i obiecujących zaostrzenie kar i przyśpieszenie prac nad zwiększoną penalizacją. Brakuje jednak rzetelnego wytłumaczenia – które stanowiło jądro „13th” – dlaczego politycy obierali taki kurs prowadzenia kampanii wyborczych i dlaczego był on z gruntu zły. Brakuje również wytłumaczenia, jak tak prowadzona polityka przejawiała się w codziennym życiu – jaką presje wywierała na policjantów, śledczych, prokuratorów, ławnikach i sędziów. Jak wreszcie odbijało się to na stosunku do społeczności czarnoskórych. Film miał więc bardzo duży potencjał, lecz niestety roztrwonił go.
Ocena: 5/10
Szara strefa, reż. Erik Nelson
Ten dokument opowiada o morderstwie, tajemnicy, polityce i teoriach spiskowych. Ma więc wszystko, by zafrapować każdego miłośnika wciągających, dziwacznych, mrożących krew w żyłach historii. I robi to doskonale. Opowiada o Davidzie Crowleyu, dobrze zapowiadającym się filmowcu, który zaraz po świętach Bożego Narodzenia został znaleziony w swoim domu martwy wraz z żoną i małym dzieckiem.
Dokumentaliści zaczynają więc własne śledztwo w tej sprawie. Stawiają przed kamerą bliskich ofiar oraz przeczesują wielkie archiwum materiałów audiowizualnych, które po nich zostało. W ten sposób starają się odpowiedzieć na to samo pytanie, które stawiają sobie wielbiciele teorii spiskowych, widzący w tym zdarzeniu działania rządu. Według nich Crowley miał się stać niewygodny w momencie, gdy uzyskał sporą popularność po nakręceniu trailera nieistniejącego jeszcze filmu. Miał on opowiadać o Ameryce niedalekiej przyszłości, która znalazła się w tytułowej „szarej strefie” – co oznacza, że wszechwładny Rząd Światowy przejął kontrolę nad światem i dąży do wyeliminowania jakichkolwiek swobód obywatelskich, stając się de facto globalnym dyktatorem. Według zwolenników podobnej wizji świata – szczególnie wywodzących się ze środowisk skrajnie prawicowych – Crowley miał zostać zamordowany wraz z rodziną, ponieważ za dużo chciał wyjawić w swoim wizjonerskim dziele.
Twórcy jednoznacznie odcinają się od tych niedorzecznych spekulacji i podążają swoją własną ścieżką, którą wyznaczają wypowiedzi bliskich i znalezione nagrania. Z nich wyłania się całkiem inna natura relacji łączących członków rodziny. David okazuje się despotą, ewidentnie cierpiącym na traumę wojenną, z którą wrócił po misjach w Iraku i Afganistanie. Niebezpieczne okazują się również jego sympatie polityczne i hermetyczna wizja rzeczywistości, którą zaraża żonę. Twórcy przekonująco i konsekwentnie dążą ku tezie, że nie doszło do żadnego morderstwa, a śmierć rodziny była formą zbiorowego samobójstwa. Dlaczego zdecydowali się na ten krok? To musi pozostać w tytułowej „szarej strefie” niewyjaśnialnego.
Ocena: 7/10
The Florida Project, reż. Sean Baker
Jestem przekonany, że Sean Baker tym filmem wskoczy do ścisłej elity najciekawszych amerykańskich reżyserów. Już swoimi poprzednimi filmami udowodnił, że posiada krąg interesujących go tematów i własny, rozpoznawalny styl, który okazał się na tyle plastyczny, że pozwolił na opowiadanie zarówno o transseksualistach podczas Bożego Narodzenia, jak i dzieciakach żyjących nieopodal Disneylandu.
To właśnie rozwydrzone, wciąż wrzeszczące i wkurzające wszystkich dzieciaki są najważniejszymi bohaterami tego filmu. Baker koncentruje się na trójce maluchów, mieszkających w Magicznym Zamku – jak nazywa się podły hotelik, znajdujący się gdzieś na tytułowej Florydzie. Filmowy świat przepełniony jest pastelowymi barwami, a bohaterowie zaludniają przestrzenie, które wydają się pochodzić wprost z jakiejś zaczarowanej, niesamowitej rzeczywistości. Hotele wyglądają tu jak zamki, lodziarnie jak wielkie lody, a restauracje jak apetyczne potrawy. Tylko zamieszkujący je ludzie wydają się być z całkowicie innej bajki.
Bakera nadal interesują ludzie z różnych przyczyn wyrzuceni na margines społeczny. W „Mandarynce” byli to nietolerowani przez otoczenie transseksualiści. Tym razem koncentruje się na osobach żyjących na granicy ubóstwa, zjadających resztki z globalnej uczty konsumpcjonizmu. Reżyser dołożył wszelkich starań, by przedstawić interesujący go skrawek świata niezwykle realistycznie, jednak porzucając ciemne barwy pesymizmu. Dlatego skupił się na niezwykle energetycznych, figlarnych i całkowicie źle wychowanych dzieciakach, z których perspektywy ogląda peryferia amerykańskiego snu.
Przyjęcie tej perspektywy jest kluczowe, bo sugeruje z początku, że dzieciaki są tu jedynie wytrychem, dzięki któremu reżyser chce się włamać do świata pogrążonych w marazmie dorosłych. Jednak z czasem się okazuje, że to właśnie ci najmłodsi są największymi ofiarami i przegranymi fotografowanej rzeczywistości. Ta nieoczekiwana zmiana optyki spoglądania na oglądane wydarzenia jest fundamentalna. Dzięki temu twistowi Bakerowi udało się w takim samym stopniu opowiedzieć o świecie dorosłych, jak i dzieci, które z oczywistych względów są ze sobą powiązane.
Baker jest twórcą niezwykle wrażliwym społecznie, ale absolutnie pozbawionym naiwności. W tym względzie przypomina Andreę Arnold. Fotografuje on dokładnie tę samą część Ameryki, co Brytyjka w „American Honey”. Zamieszkują ją podobni bohaterowie – którzy nie załapali się na „american dream”, żyją w nierealnym świecie marzeń, sztucznie kreowanych przez wielkie machiny medialne, zniekształcające obraz tego, co realne. Baker niezwykle subtelnie – na przykład poprzez dobór scenerii – wskazuje na źródła problemów, z którymi borykają się bohaterowie, ale równocześnie nie uderza w krytyczny ton. Ani nie moralizuje swoich niekoniecznie sympatycznych bohaterów, którzy zamiast iść do uczciwej pracy, wolą kombinować, jak tu zarobić na czynsz, ani nie oskarża kapitalizmu, globalizacji i przemysłu rozrywkowego o postępujące rozwarstwienie społeczne czy marginalizację i ubożenie coraz szerszych grup społecznych.
W zamian daje bardzo rzetelny, ale nie pozbawiony dystansu, realistyczny, ale przesiąknięty bajkowością, mocny, ale pełen humoru obraz amerykańskiego społeczeństwa, które zostało z różnych względów skazane na wieczne konsumpcyjne nienasycenie. Jeżeli Baker już coś krytykuje, to właśnie globalną machinę imaginacji i produkcji pragnień, które dla szerokich rzesz są zwyczajnie nie do zrealizowania. O ile Star z „American Honey” nie potrafiła marzyć, tak bohaterowie „The Florida Project” cierpią na inflację pragnień.
Film Bakera broni się spójną, konsekwentną i przemyślaną wizją Ameryki i ciekawą, niejednoznaczną diagnozą społeczną, ale przede wszystkim robotą czysto filmową. „The Florida Project” to znakomici, młodzi aktorzy, którzy w niezwykle przekonujący, realistyczny sposób potrafili grać niezwykle trudne postacie. Bakerowi udało się zebrać na planie znakomite dzieciaki, które dodały temu projektowi wiarygodności. Film Bakera to również feeria barw, dźwięków, inscenizacyjnych pomysłów i dalekich od sztampy fabularnych rozwiązań oraz ogromna dawka energii. Nie tylko tej pozytywnej. Tak współcześnie powinno się kręcić mądre kino zaangażowane społecznie.
Ocena: 8/10
Nigdy cię tu nie było, reż. Lynn Ramsey
„Aaaa! No tak, przecież – to wszystko przez to, że w dzieciństwie bohatera gnębił ojciec!” – chciałaby reżyserka, żeby zakrzyknął widz, rozwikławszy jej nieszczególnie skomplikowaną fabularną grę. „Nigdy cię tu nie było” jest próbą przeformułowania schematów kina sensacyjnego spod znaku „Uprowadzonej” przy pomocy art-house’owej maszynerii. Mroczny, milczący bohater grany przez Joaquina Phoenixa zamiast strzelać, ścigać i lać po mordzie, co robiła postać Liama Neesona, tapla się w przeszłości, z której nieustannie docierają do niego przebłyski wspomnień o brutalnym ojcu, terroryzującym rodzinę. To doświadczenie z dzieciństwa niechybnie wpłynęło na wybór profesji – czyli bycie człowiekiem parającym się odbijaniem porwanych. Mężczyzna rozwala więc przeciwników młotkiem, odwozi uwolnioną ofiarę, by następnie troskliwie zająć się swoją niedołężną matką. To z pewnością praca dość obciążająca psychicznie, ale najwyraźniej jakoś sobie radzi – do czasu, gdy nie trafi mu się feralne zlecenie, w które, jak się okazuje, zaangażowani są politycy ze szczytów lokalnej władzy.
Ramsey nie podąża jednak żadnymi utartymi szlakami – to zdecydowanie poniżej jej artystycznej godności – ona przecież dekonstruuje, ironicznie przetwarza, trawestuje, a co najmniej subwersywnie bawi się konwencją. Dlatego przeciąga sceny, ogranicza fabułę, wyrzuca wszelkie atrakcje, by skupić się na twarzy bohatera, która ma do nas przemawiać swoją wymownością. Zamiast oczekiwanego efektu widzowie otrzymują jednak tonącą w nudzie i pretensjonalności całkowicie nietrafioną historię mężczyzny, który od czasu do czasu kogoś uderzy młotkiem. Choć Ramsey chce szokować – skupiając się na pedofilskim półświatku – pozostawia widzów całkowicie obojętnych. Trudno cokolwiek współodczuwać z mścicielem, bo absolutnie nie jest w stanie widzów sobą zaintrygować – nie znamy go, jego przeszłość jest przedstawiona w zbyt pofragmentowany sposób, by mogła złożyć się w spójną tożsamość. Podobnie zresztą jest z uprowadzoną dziewczynką, która reprezentuje klasyczną figurę ofiary.
Jeżeli miał to być formalny eksperyment, to dowiódł, że zestaw wyrafinowanych chwytów filmowych rodem z europejskiego kina artystycznego zwyczajnie nie pasuje do tego typu historii. Jeżeli jednak miało to być ambitne, artystyczne przedsięwzięciem z jakimś drugim dnem, to okazało się ono całkowitą porażką, bowiem ani nie angażuje, nie daje do myślenia, nie otwiera się na żadną głębszą interpretację, ani nie pochłania swoją intensywnością. Jedyne, co wywołuje, to ziewanie, znużenie i rosnącą irytację.
Ocena: 5/10
mother!, reż. Darren Aronofsky
„O, matko!” – chciałoby się wykrzyknąć po seansie nowego filmu Darrena Aronofsky’ego. Obok tego filmu trudno przejść obojętnym, bo wywołuje skrajne reakcje. Wierzę, że niektórzy mogą się zachwycać – tak jak swoich zwolenników miało „Źródło” Aronofsky’ego czy „Drzewo życia” Terrence’a Malicka. „matka!” proponuje podobnie epicką, kompleksową i wszechogarniającą wizję świata, choć czas i miejsce akcji kondensuje – w przeciwieństwie do przywołanych tytułów – do kilku miesięcy i jednego domu. To właśnie przestrzeń wielkiego domostwa pośrodku niczego okazuje się kluczowa.
W szczególny sposób dba o nią tytułowa matka – młoda kobieta, żona popularnego poety. On całymi dniami przesiaduje w swoim gabinecie, szukając inspiracji, ona natomiast odbudowuje dom po niedawnym spaleniu. Ich małżeńską sielankę pewnego dnia zakłóca przybycie nieproszonego gościa. Starszego mężczyzny, przedstawiającego się jako lekarz. Wydaje się obcesowy i przesadnie pewny siebie, mimo to mąż postanawia zaproponować mu zostanie na noc – relacja między mężczyznami bardzo szybko się zaciska. W tym samym czasie kobieta zaczyna odczuwać coraz większy niepokój. Ten nasila się, gdy do nieznajomego dołącza żona, a następnie dwójka synów. Grupa ludzi zaczyna panoszyć się po wielkim domu i za nic mają coraz częściej artykułowane obiekcje właścicielki.
Z czasem zaczynają dziać się coraz dziwniejsze rzeczy. Nie tylko nowo poznani przybysze zaczynają zachowywać się z każdym dniem mniej przyjaźnie – szczególnie wobec kobiety – ale również dom odsłania swoje mroczne, niepokojące sekrety. Trzeba przyznać, że mniej więcej do połowy Aronofsky świetnie kreuje atmosferę postępującego lęku i paranoi bohaterki. Szczególnie dobrze wykorzystał motyw znany z horrorów z gatunku „home invasion”. No bo przecież falami napływające nowe osoby, wdzierające się w różny sposób do domostwa, to nic innego jak obcy, fizycznie zagrażający anektowanej przestrzeni, a tym samym kobiecie, która zostaje jednoznacznie powiązana z remontowaną posiadłością. Znacznie słabiej wypada natomiast sposób wykorzystania motywu „nawiedzonego domu”. Kolejne mroczne tajemnice odkrywane przez bohaterkę wydają się ją faktycznie niepokoić, ale niekoniecznie dziwić. O ile przesadnie reaguje na obecność obcych, tak praktycznie bez komentarza akceptuje wydobywanie się spod parkietu dziwnie żrącej krwi, czy nagłe rozpalanie się piecyka w posępnej piwnicy. Aronofsky jest zwyczajnie niekonsekwentny w sposobie kreowania grozy i określania tego, co prawdopodobne.
Ale uwagi o drobnych niedociągnięciach i nie do końca jasnych rozwiązaniach tyczą się jedynie pierwszej części filmu, bowiem drugą można nazwać kompletną jazdą bez trzymanki, w której nie ma co nawet doszukiwać się spójności, logiki, umiarkowania czy konsekwencji. Choć można szukać sensu – bo trudna do opanowania erupcja semiozy zalewa każdą scenę, gest, słowo czy ruch kamery. Aronofsky uważa się najprawdopodobniej za wielkiego wizjonera, artystę, który musi objaśniać najbardziej fundamentalne prawdy za pomocą „wyrafinowanych”, potężnych metafor. Skonstruowana przez niego semiotyczna układanka ma wiele warstw. Opowiadaną historię można bowiem czytać jako przypowieść o akcie twórczym artysty, ale również jako historię boskiego czy demiurgicznego stworzenia, nieustannego naturalnego cyklu obumierania i odżywania, czy relacji łączących pierwiastek męski z żeńskim.
I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie niewyobrażalne wręcz artystowskie napuszenie proponowanej przez Aronofsky’ego ekranowej wizji, która nijak się ma do – koniec końców – niezwykle topornie budowanej metaforyki. Clue historii jest jasne już mniej więcej w połowie filmu – już wtedy reżyser wyciąga na stół większość kart, które przez kolejną połowę jedynie tasuje. Konstruowana metafora jest wręcz nieprzyzwoicie czytelna i tak łopatologicznie szuflowana do mózgów widzów, że zamiast dawać do myślenia i inspirować – męczy. Aronofsky nieprzyzwoicie przeciąga jej budowanie, dodaje kolejne sceny, które absolutnie niczego nie rozwijają, a jedynie powtarzają to, co zostało już powiedziane wielokrotnie.
Można więc odnieść wrażenie, że Aronofsky jest absolutnie zakochany w swoim dziele i właśnie dlatego nie jest w stanie się ustatkować, w odpowiednim czasie powiedzieć: „Wystarczy”. Przekracza kolejne limity żenady, nie cofa się przed niczym, podążając ku absolutnej niedorzeczności. I udaje mu się ją odnaleźć, gdy w jedno zlewa mitologię, religię, poezję, macierzyństwo i miłość. O, matko! Co tu się działo i dlaczego tak głupio?!
Komentarze (0)